Nie lubią weekendów ani Sylwestra, na obiad najczęściej jedzą kanapki, a czas mierzą zwykle długością dojazdu do wezwania. Najbardziej boją się wypadków samochodowych, szczególnie, gdy usłyszą od dyspozytora, że w aucie jechało również dziecko.
Ratownicy medyczni – co tak naprawdę wiemy o ich pracy?
– Do nas nie trafia się z przypadku. Nie chcę powiedzieć, że potrzebne jest powołanie, bo to za duże słowo, ale na pewno odpowiednia osobowość – mówi Tomasz Klepacz, ratownik medyczny z pogotowia ratunkowego w Ostrowcu Świętokrzyskim. – Jako ratownik pracuję już 10 lat i z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że bez mocnych nerwów i pozytywnego nastawienia do tej pracy człowiek nie ma tu czego szukać.
Fałszywe alarmy to zmora ratowników
Teoretycznie wezwanie karetki to ostateczność, po którą powinniśmy sięgać wyłącznie w sytuacjach zagrożenia życia. W praktyce ratownicy nieraz jeżdżą do grypy czy kaszlu. Bywa, że przyjeżdżają do pacjenta i słyszą prośbę o… wypisanie recepty na konkretny lek.
– Czasem, głównie od starszych pań, słyszymy tłumaczenie w stylu: „Skończyło mi się lekarstwo, a jest ślisko i bałam się, że po drodze do przychodni się przewrócę” – mówi pan Tomasz.
Najwięcej wezwań jednak jest do pijanych: śpiących albo leżących bez przytomności np. na chodniku:
– Między nami, ratownikami, mówimy o takich pacjentach: „Leży, problem nieznany”. I nawet jeżeli podejrzewamy, że ten „nieznany problem” polega na spożyciu alkoholu, to zawsze trzeba jechać, by sprawdzić, czy jednak to nie jest też np. uraz głowy, udar, utrata przytomności.
Wezwanie przyjmuje dyspozytor pogotowia ratunkowego i to on decyduje, czy na miejsce zdarzenia wysłać karetkę podstawową czy tzw. eskę (karetkę specjalistyczną). Obie mają identyczne wyposażenie, różnią się tylko – a może raczej: aż – składem zespołu.
- W esce, oprócz kierowcy-ratownika i pielęgniarza, jedzie jeszcze lekarz.
- W karetce podstawowej jeździ dwóch ratowników, w tym jeden to kierowca. Jeżeli nie ma lekarza, to ratownik musi sam podjąć decyzję o właściwym sposobie postępowania. Właśnie w takich momentach najbardziej przydają się te mocne nerwy.
– Najgorsze dni w roku dla ratownika to Święta i Sylwester. Kiedy zaczynają się fajerwerki, my już przygotowujemy się na wyjazdy. Gorąco jest zresztą w każdy weekend: piątki to pełno pijanych, pobitych, ale też dużo np. niemowląt z gorączką – wylicza pan Tomasz. – Pracujemy w systemie dwunastogodzinnych dyżurów i często przez cały dyżur nie mamy nawet czasu zjeść czegoś konkretnego. Śmiejemy się, że dieta ratownika to kanapki, pączki i drożdżówki.
Najważniejsze: włączyć myślenie zadaniowe
Czy po latach pracy ratownik może się uodpornić na widok urazów, omdleń, bezwładnego ciała? Według Radosława Ziółka, ratownika z okręgu warszawskiego, warto rozróżnić zahartowanie, które jest konieczne w pracy ratownika, od znieczulicy:
– Normalne, że po 14 latach pracy w ratownictwie, kiedy zobaczę dziecko w ciężkim stanie albo ciało, które wypadło z auta podczas wypadku, to nie stanę na ten widok jak wryty, tylko zacznę mechanicznie działać. To nie jest znieczulica, o którą się nas nieraz posądza, tylko przyzwyczajenie się do sytuacji, z którymi normalny Kowalski nie styka się na co dzień.
Także pan Tomasz mówi, że ratownik powinien wypracować w sobie myślenie zadaniowe:
– Wiadomo, że każda ludzka tragedia porusza, ale ratownik powinien kierować się nie emocjami, ale schematami – tłumaczy. – Na wątpliwości możemy pozwolić sobie dopiero po zakończonej akcji. W jej trakcie nie możemy za dużo kombinować czy roztrząsać, bo to byłoby największym z wszystkich możliwych błędów. Musimy szybko ocenić sytuację i działać według wzorów.
A skoro mowa o wzorach: każdy ratownik ma obowiązek cały czas się dokształcać i weryfikować swoją wiedzę na temat ratownictwa. Ciągłe dokształcanie się jest ważne, bo wiedza ratownicza się zmienia: – Nawet zwykłe RKO, czyli resuscytacja krążeniowo-oddechowa, dzisiaj przebiega już według innych zaleceń niż jeszcze 10 lat temu.
– Kiedy zaczynałem pracę jako ratownik, uciskaliśmy klatkę piersiową 15 razy. Obecnie obowiązującą zasadą jest 30 uciśnięć i 2 wdechy – mówi pan Tomasz. – Ciągłe szkolenia może i są uciążliwe, ale dzięki nim podczas akcji ratowniczej możemy działać jak z automatu. Czasem po zakończonej interwencji nawet nie pamiętam: „Czy zrobiłem to i to?” i dopiero kolega uspokaja mnie, że wszystko przebiegło zgodnie ze procedurami.
Byle tylko nie dzieci…
Zdaniem Radosława Ziółka jedyną sytuacją, w której nawet doświadczony ratownik nie umie do końca opanować emocji, jest ratowanie dzieci:
– Na maluchy nie ma silnych. Dzieci ratuje się zupełnie inaczej nie tylko pod względem technicznym, bo przecież obowiązują nas wtedy inne schematy działania, ale też pod względem emocjonalnym. Tutaj najtrudniej się zdystansować i działać mechanicznie.
Niestety, wypadków z udziałem najmłodszych nie brakuje.
– Najgorsze są zdarzenia na drogach. Zawsze gdy jedziemy i nie znamy listy ofiar, gdzieś w środku jest strach: „Żeby tylko nie dzieci”. Niestety często jest tak, że w wypadkach samochodowych dzieci są najciężej poszkodowanymi ofiarami, bo zazwyczaj są źle zapięte w fotelikach – mówi Tomasz Klepacz. – Jeżeli mamy dobry fotelik i umiemy prawidłowo zapiąć dziecko, to jest duża szansa, że wyjdzie ono bez szwanku nawet z dużego wypadku, widziałem takie sytuacje. Ale widziałem też dzieci, które w ogóle nie były przypięte, miały tylko zarzucone pasy, żeby czasem policja nie zauważyła… Człowiek często nie ma wyobraźni, co może się stać. Ja być może też jej nie mam, ale za to widzę w pracy, do jakich tragedii może dojść przez źle zapięty fotelik.