
Początek był niewinny. Kiedy nasza córka skończyła trzy miesiące, doszła do wniosku, że szkoda jej czasu na sen. Jedynym sposobem na uśpienie Blanki było podanie jej piersi. Więc leżałam, czasem nawet półtorej godziny, z podciągniętą w górę koszulką, starając się nie oddychać zbyt głęboko, by nie rozpraszać córeczki. Wreszcie się zbuntowałam. Koniec z tym godzinnym karmieniem! Smoczek – on pomoże mi odzyskać wolność. Mój mały ssak przystał na to rozwiązanie z zachwytem. Wspólnie z tatą Blanki ustaliliśmy, że nasze nowe gumowe wybawienie podajemy tylko wieczorem, a gdy dzidziuś uśnie – zaraz mu smoczek zabieramy. Wydawało nam się, że jesteśmy bardzo sprytni, ale... Po miesiącu zweryfikowaliśmy umowę. Do wieczornych smoczkowych sesji dodaliśmy jeszcze spacery (jak ona głośno płakała w tym wózku!!!), wizyty u lekarza i znajomych, a także te chwile, kiedy czuliśmy, że nie mamy już sił na tańczenie z Blanką krakowiaka. Bo tylko to (oprócz ssania) uspokajało ją, gdy płakała. A potem mała zaczęła ząbkować i smoczek stał się jedynym ukojeniem dla spuchniętych dziąseł. Sytuacja wymknęła się spod kontroli. Pewnego dnia zapomnieliśmy zabrać go z domu i musieliśmy na łeb, na szyję wracać ze spaceru, bo płaczu Blanki nie dało się ukoić ani noszeniem, ani śpiewaniem, ani pokazywaniem piesków. Jeszcze tego samego dnia zapadła decyzja: smoczek musi odejść! Ale jak namówić malucha, aby oddał go bez walki? Argumenty o zdrowym zgryzie odpadają. O skuteczne sposoby „odsmoczania” malca pytamy mamy, które tę trudną akcję mają już za sobą.
Zadziałała metoda drobnych kroczków
Dopóki Franek nie skończył roku, patrzyliśmy przez palce na jego „nałóg”. Kiedy zaś nadeszła – według nas – odpowiednia pora na odzwyczajenie synka od ssania, zaczęliśmy po prostu chować smoczek. Magda Szuleka-Kisielewska, mama 15-miesięcznego Franka
Najpierw na krótko, potem na coraz dłużej. Kiedy Franek płakał, odwracaliśmy jego uwagę śpiewaniem albo jakąś zabawką. Do tego, aby zająć czymś jego buzię, dawaliśmy mu do żucia np. chrupki kukurydziane (ten, kto rzucał palenie, wie, że najlepszą na to metodą jest skubanie pestek słonecznika!). Przełomem był dzień, kiedy Franio nie dostał smoczka po kąpieli. Dotąd był przyzwyczajony, że wieczór to czas nieskrępowanego ssania, a tu – nic z tego! Ku naszemu zdziwieniu, Franek przyjął to ze spokojem. Akcję „zero smoka dla Franka” zakończyliśmy definitywnie następnego wieczoru. Synek zamiast smoka dostał do łóżeczka swój ulubiony kocyk i pluszowego Pana Kotka, swego najlepszego kumpla. Wydawało nam się, że dzięki temu, iż odstawialiśmy smoka stopniowo, mały bezboleśnie odzwyczaił się od ssania. Ale... Trzeciego dnia odkryłam, dlaczego nasz synek bez płaczu znosi nieobecność smoczka. Gumową kulkę zastąpił
– kciuk. Franek nas przechytrzył.
Smoczek kontra ząbki
Zbyt częste ssanie smoczka gryzaczka może prowadzić do wady zgryzu. Podawaj go zatem tylko w kryzysowych sytuacjach. Dobry smoczek powinien mieć spłaszczoną końcówkę, wypukłą od strony podniebienia, a skośną w części skierowanej ku dołowi – dziecko musi obejmować go ustami, wysuwając do przodu żuchwę. Pierwszą próbę odzwyczajania malucha od smoczka możesz podjąć, kiedy niemowlę skończy pół roku. W tym okresie potrzeba ssania słabnie, a smoczkowy nawyk nie jest jeszcze zbyt mocno utrwalony. Koniecznie pozbądź się smoczka przed drugimi urodzinami dziecka. Im dłużej maluch będzie go ssał, tym większe ryzyko nieprawidłowego ułożenia szczęki.
Mysz odgryzła całą gumę od smoczka!
Kiedy Szymek skończył półtora roku, na naszym osiedlu zaczęła grasować smoczkożerna mysz. Gryzoń korzystał z nieobecności domowników, wkradał się cichaczem i odgryzał gumową część smoczków. Wreszcie mysz dotarła i do naszego domu. Agnieszka Chmielecka, mama trzyletniego Szymona
Najpierw pojawiła się u Filipa, najlepszego kolegi Szymona. Następnego dnia myszka odwiedziła i nas (najadła się porządnie, bo nasz synek miał aż sześć smoczków, rozrzuconych w różnych kątach mieszkania). Kiedy wróciliśmy do domu, Szymek zobaczył dzieło zniszczenia, ale… tylko się roześmiał! Opowieść o myszy rozbawiła go tak bardzo, że nawet nie czuł żalu. Jasne, wziął do buzi smoczek, ale jego gumowa część była tak krótka, że nie mógł go nawet utrzymać w ustach. Wiem, że to było brutalne oszustwo, ale dzięki temu nasz synek nie miał poczucia straty, że rodzice odebrali mu coś ważnego. Dopiero wieczorem trochę się rozżalił, ale zasnął prawie bez problemu. Kryzys nadszedł kilka dni po odwiedzinach myszy. Szymek tak płakał, że byłam już prawie zdecydowana zrezygnować z całej naszej akcji. Do tego wiedziałam, że mysz zaatakowała tylko pięć smoczków. Szósty leżał poza zasięgiem mysich ząbków, schowany przez mojego męża, który właśnie wyjechał w delegację. I miał wyłączony telefon. Przekopałam cały dom, smoczka nie znalazłam, a Szymon... wreszcie uspokoił się sam. Jeszcze tylko następnego dnia, gdy zobaczył w aptece smoczki, uderzył w płacz, by kupić mu nowy model. Pani w aptece już prawie dała się nabrać na jego łzy: „Jaki śliczny chłopczyk, wszystko bym mu oddała!”, ale na szczęście po kilku chwilach pertraktacji zgodziła się (choć z bólem serca!) powiedzieć, że: „smoczki są dla maluchów”. I na tym skończył się kolejny etap dzieciństwa Szymka.