
Dziecka urodzonego dzięki metodzie in vitro nie kocha się mniej! Uczucia rodziców są takie same, jak w przypadku dziecka poczętego tylko dzięki naturze – zapewnia prof. Eleonora Bielawska-Batorowicz, psycholożka, która na Uniwersytecie Łódzkim zajmuje się naukowo m.in. psychologią prokreacji, czyli doświadczeniami w okresie ciąży, porodu, macierzyństwa i ojcostwa. – Potwierdzają to wyniki opublikowanych badań z udziałem szwedzkich par oczekujących dziecka – dodaje. Podczas badań naukowcy obserwowali rozwój więzi emocjonalnej z nienarodzonym dzieckiem. Okazało się, że nie ma różnic w intensywności tej więzi między parami, które nie mają problemu z płodnością i które nie korzystały ze wspomagania rozrodu, a tymi, które zdecydowały się na zapłodnienie pozaustrojowe.
Mama i tata kochają tak samo niezależnie od metody
Nie było też różnicy między uczuciami wobec dziecka ze strony kobiety i mężczyzny. I to zarówno w środkowym trymestrze ciąży, jak i przed porodem. Rodzice z obu grup równie intensywnie wyobrażali sobie swój kontakt z dzieckiem, przypisywali mu indywidualne cechy i byli gotowi zmienić swój tryb życia na taki, który przyniósłby korzyści nienarodzonemu dziecku podczas dalszych etapów rozwoju. W miarę upływu czasu mieli coraz więcej pozytywnych uczuć do dziecka – tempo tych zmian było podobne w obu grupach rodziców. Można więc śmiało powiedzieć, że bez względu na sposób poczęcia stosunek przyszłych mam i tatusiów do dzieci był jednakowy. Okazuje się zatem, że początkowe trudności z zajściem w ciążę i sposób ich przezwyciężenia nie wpływają niekorzystnie na nawiązywanie przed porodem emocjonalnej więzi z nienarodzonym dzieckiem.
Jak powiedzieć dziecku, że jest z in vitro?
Pytanie czy powiedzieć dziecku, że zostało poczęte metodą in vitro budzi wiele obaw i wątpliwości. Przyszli rodzice powinni zacząć się z tym mierzyć i oswajać już na etapie podjęcia decyzji o leczeniu. Do rozmowy z dzieckiem trzeba się przygotować – wybrać czas i przedyskutować z partnerem argumenty za i przeciw. Jeśli zdecydujesz się powiedzieć dziecku, to dobrą okazją do nawiązania takiej rozmowy może być moment, kiedy dzieci zaczynają się interesować, skąd się wzięły. Słownictwo i sposób wyjaśniania należy dostosować do wieku i etapu rozwoju dziecka. Małemu dziecku wystarczy krótka informacja, że rodzice nie mogli mieć dziecka w prosty sposób, bo mieli kłopoty ze zdrowiem. Starszemu można starać się wyjaśniać co to jest in vitro i na czym polega, oczywiście wciąż dostosowując język do jego możliwości. Warto też pamiętać, by podczas takiej rozmowy zadbać, aby dziecko czuło i wiedziało, że było oczekiwane i upragnione, że rodzice są szczęśliwi, że z nimi jest i bardzo je kochają.
Historia Moniki: mam dwoje dzieci z in vitro
– Kiedy okazało się, że w naszym przypadku naturalne zapłodnienie jest niemożliwe, nie wahaliśmy się ani chwili. Zapłodnienie in vitro było dla nas jedynym sposobem na szczęście. Uczepiłam się tej szansy z całej siły – mówi Monika, mama Jurka i Marysi. Pierwsze myśli o tym, że ciąża może wcale nie nadejść, pojawiły się, gdy Monika miała 29 lat. Lekarska diagnoza potwierdziła złe przeczucia. – Przez pierwsze lata odsuwałam jak mogłam najdalej decyzję o in vitro. To była ostatnia deska ratunku, która dawała mi nadzieję. Myślałam, że dopóki jeszcze nie przekroczyłam progu kliniki, nie muszę się martwić. Przecież jeszcze mam jedną niesprawdzoną przeze mnie metodę – mówi Monika. W końcu po czterech latach nieskutecznej kuracji hormonalnej postanowiła spróbować.
Już prawie byłam w ciąży. Prawie…
– Kiedy już się zdecydowaliśmy na in vitro, poczuliśmy, jakbym już prawie była w ciąży. Gdy mój lekarz wprowadził do mojego organizmu zapłodnione zarodki, byłam pewna, że się udało. Już prawie bałam się, że to będą bliźniaki – wspomina Monika. Tymczasem test ciążowy pokazał jedną kreskę. Następnym razem także. I następnym. Euforia, jaką rozbudzali w sobie Monika z mężem po każdym z zabiegów, za każdym razem tak samo ustępowała miejsca rozpaczy. – Im bardziej nam nie wychodziło, tym bardziej pragnęłam zajść w ciążę. Jak para biznesmenów byliśmy przekonani, że jeżeli coś się prawidłowo zaplanuje i dołoży starań, by wyszło, to nie ma sił, żeby się nie udało. Wszystko zrobiliśmy tak, jak trzeba, a tu ciąży jak nie było, tak nie było – dodaje.
Na powodzenie czasem trzeba poczekać
Czekanie na kolejne zapłodnienie zamiast przybliżać – oddalało wizję rodzicielstwa. Monika skończyła już 35 lat. Trzeba się było śpieszyć, tymczasem wystarczała drobna infekcja, a zabieg był przekładany za kolejne miesiące. – To wykańczało mnie nerwowo, zresztą nie tylko mnie. Mąż także był już zmęczony tym stresem, do tego musiał znosić moją huśtawkę nastrojów – opowiada Monika. – Tłumaczył sobie: przecież nie wszyscy muszą mieć dzieci... No, może rzeczywiście nie wszyscy muszą mieć. Ale akurat ja musiałam.
Po piątej nieudanej próbie lekarz orzekł, że nie umie im już pomóc. Choć i jemu nie mogło to przejść przez gardło, etyka lekarska nakazywała mu powiedzieć o tym, że nie mają już żadnych szans. Siedem lat starań o dziecko, tysiące badań, setki wkłuć, znieczuleń, cytologii, kuracji hormonalnych, wyjazdów do kolejnych szpitali – na nic. Ale Monika nie chciała przestać walczyć. – Po słowach lekarza wróciłam do domu i przepłakałam trzy dni. Ale czwartego dnia umyłam twarz, wróciłam do kliniki i powiedziałam: „Panie doktorze, ja do czterdziestki i tak będę próbować. Uprzejmie proszę do mnie więcej nie mówić, że się nie uda, bo ja i tak będę tu przychodzić”. I przyszłam. Jeszcze ten jeden raz.
Holenderskie dwie kreski
Po szóstej próbie zapłodnienia Monika wyjechała w delegację na kilka tygodni do Holandii. Już po przyjeździe na miejsce okazało się, że nadeszła pora na kolejny test ciążowy. – Zrobiłam i... zamarłam – opowiada. Dwie kreseczki wywołały tysiąc myśli w głowie. Radość – teraz przecież całkowicie uzasadniona – była podszyta ogromnym strachem. Monika sama studziła swoje emocje. Nie chciała się cieszyć „za bardzo”. W końcu już raz tak było – najpierw wielka radość z wyniku testu a po tygodniu nagle krwawienie – i koniec. – Zaczęłam walczyć o moje dziecko. Sprowadziłam z Polski progesteron, konieczny do utrzymania ciąży, wywalczyłam lot do domu na leżąco, choć linie lotnicze kazały mi podpisać umowę, że jeżeli z mojego powodu samolot będzie musiał lądować, poniosę wszelkie koszty. Oczywiście, że podpisałam. Podpisałabym wszystko, byle utrzymać tę ciążę.
Po powrocie do Warszawy Monika musiała leżeć. Krwawienia w ciąży i przedwczesne skurcze sprawiły, że ciąża nie obyła się bez strachu, ale na szczęście kruchutkie życie tym razem się nie poddało. Jurek urodził się zdrowy. Trzy lata później dołączyła do niego siostra, Marysia. Ona również jest dzieckiem z in vitro. – Do dziś mam takie momenty, że muszę się uszczypnąć: czy to wszystko jest snem, czy rzeczywistością. Ale potem, gdy Jurek z Marysią zaczynają wariować, to ta rzeczywistość daje znać o sobie bardzo głośno – śmieje się Monika.