
Zawsze wyobrażałam sobie siebie jako zaangażowaną matkę-społecznicę, która będzie rewolucjonizować polskie szkoły i przedszkola. Wyskakiwałabym z nowatorskimi pomysłami, działała w radzie rodziców, wydreptywała ścieżki do gabinetów dyrektorskich, podsuwała genialne pomysły na ulepszenie polskiego systemu oświaty, wzbogacenie czasu, który dzieci spędzają w placówce, zarażałabym swym entuzjazmem inne matki i ojców, a moje dzieci rozpierałaby duma na widok mojego zapału i determinacji, by uczynić ich doświadczenie (przed)szkolne najlepszym i najciekawszym z możliwych. I co...? Nic z tego!
Wszystko rozbiło się o moje nieuświadomione 3 cechy osobowościowe. Czyżby człowiek rzeczywiście przez całe życie dowiadywał się prawdy na swój temat? Naprawdę nie wiem. Wiem za to, dzięki przedszkolu i szkole, że jestem aspołeczna, niecierpliwa i boję się autorytetów. No świetnie, naprawdę!
Wywiadówki i zebrania rodziców
Nie znoszę zebrań. Wszelkich zgromadzeń, spędów wspólnoty mieszkaniowej, burz mózgów, form kultu, żadnej formy spotkań, która nie ma charakteru towarzyskiego. Najbardziej na świecie nie lubię jednak zebrań rodziców w placówkach edukacyjnych – nieważne, czy chodzi o przedszkole, czy o szkołę. Zebrania rady rodziców też nie dla mnie (wiem, bo mimo wszystko próbowałam!).
Dlaczego?
Bo lubię konkrety. Krótkie przedstawienie informacji: punkt a, b i c. Dziękuję, do widzenia, widzimy się za pół roku. Męczę się okrutnie, kiedy najprostsza decyzja podejmowana jest przez pół godziny.
Kolejna sprawa to pomysły niektórych rodziców: ich entuzjazm też jest dla mnie męczący. Te wszystkie rewolucyjne koncepcje: a to więcej zadań domowych, a to ich brak, a to wycieczki do zoo, a to rejs dookoła świata. Monitoring w przedszkolu, domofony w szkole, żadnych bajek w TV w świetlicy, a może jednak więcej bajek, niech spędzają dużo czasu na dworze, niech tyle nie wychodzą, bo potem chore...
Szkolne autorytety – to nie dla mnie!
Wyłożyłam się też na kontaktach z nauczycielami i wychowawcami przedszkolnymi. W dzieciństwie wpajano mi, że starszym należy się szacunek, nauczycielom się nie pyskuje, a dyrektorom to już w ogóle schodzi z drogi. Kiedy więc moje starsze dziecko poszło do przedszkola, a dwa lata później młodsze podążyło w jego ślady, okazało się, że nauki z dzieciństwa stanowią poważny problem w realizacji mojej wizji matki walczącej o ulepszenie polskiego systemu oświaty. Mając już duuuuużo lat, nadal mam problem z postawieniem się komuś, kto dzierży władzę i jest starszy (nawet jeśli metrykalnie nie jest, ale przecież nauczyciel zawsze jest jakby "starszy", prawda?).
Walczę z tym. Kiedy więc moje dziecię spotyka rażąca krzywda ze strony opiekuna (jak klapsy od nauczycielki – sic!), stawiam się do pionu, przepraszam w myślach własną mamę i ruszam do boju. Nie spodziewajcie się jednak po mnie żadnych sugestii typu: "a może Pani metody nauczania są złe? A ten system kar i nagród to do niczego jest!". Nie, nie potrafię. Mruczę więc pod nosem, krew się we mnie gotuje, obsmarowuję przed przyjaciółkami, ale słowa nie powiem. I jest mi z tym źle. Dziękuję Ci, mamo (tak, moje dzieci też mi za niejedno "podziękują", jestem tego pewna!).
Integracja z rodzicami
I w ten oto sposób dochodzimy do punktu trzeciego, ostatniej zadziwiającej lekcji o sobie, której udzieliło mi matkowanie dzieciom uczęszczającym do placówek edukacyjnych. Nie czuję potrzeby integrowania się z rodzicami kolegów i koleżanek moich dzieci. Oczywiście, z jednostkami się zaznajamiam, a nawet zaprzyjaźniam, ale nie mogę się zmusić do narzuconego mi z góry przymusu zaprzyjaciółkowania się ze wszystkimi rodzicami.
Wystarczą mi kurtuazyjne powitania i pożegnania w szatniach, nie lubię niezobowiązujących pogaduszek dorosłych na kinderbalach, piknikach i zbiorowym obieraniu warzyw – nigdy nie mam nic do powiedzenia, silę się na naturalność, a tymczasem w mojej głowie gonitwa myśli: jak to powiedzieć, co powiedzieć, czemu nie mogę być teraz w domu, z bliskimi? Wiem, że wielu rodziców lubi te spotkania i pogaduszki. Szanuję to, zazdroszczę nawet, ale to po prostu nie jest moja bajka. Cierpię na ciągły deficyt czasu, który mogłabym spędzać z tymi, których kocham i znam.
Mimo niechęci do zebrań, chadzam na nie z religijną sumiennością. Lubię wiedzieć, co się dzieje w życiu moich dzieci. Żywo interesują mnie ich postępy i problemy. Gdyby tylko można to było jakoś krócej załatwiać i skupiać się na konkretach! Takie spotkanie sam na sam z nauczycielem, żeby omówić postępy i problemy dziecka – to jest w porządku. Lubię, nie narzekam. Czy wśród was jest ktokolwiek, kto ma podobnie?
Zobacz też: