"Skoro mają umrzeć, niech umrą w moich ramionach"
Matka ósemki dzieci, pielęgniarka i była położna założyła w swoim domu hospicjum dla dzieci, które mają przed sobą tylko kilka miesięcy życia. "To wielki przywilej: towarzyszyć im w tych chwilach" – mówi.
Cori Salchert o swoim domu w Wisconsin mówi: "Dom nadziei". Ma ośmioro rodzonych dzieci, a od 3 lat adoptuje porzucone, śmiertelnie chore niemowlęta, aby mogły spędzić ostatnie chwile życia otoczone miłością i czułością.
Pierwszym z adoptowanych przez nią dzieci, była 2-tygodniowa dziewczynka, Emmalynn. Nie miała połowy mózgu, nie widziała, nie słyszała, reagowała jednak na ból. Żyła jeszcze 50 dni. Do ostatniego oddechu jej przybrana matka trzymała ją w swoich ramionach.
– Czuliśmy, że to wielki przywilej dla nas: mieć ją, nadać jej imię i na koniec towarzyszyć jej w ostatnich chwilach jej życia. Tamtego ostatniego dnia tuliliśmy ją, całowaliśmy. Mój mąż śpiewał jej piosenki, żeby się nie bała. Zasnęła, słuchając bicia mojego serca – mówi Amerykanka.
Zanim Cori w 2012 r. założyła domowe hospicjum, najpierw pracowała jako położna. Po traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa (kiedy miała kilkanaście lat jej upośledzona psychicznie siostra utonęła w pobliskim stawie), miała nadzieję, że na oddziale położniczym będzie stykała się tylko z radością i cudem życia. Uświadomiła sobie tam jednak, że nie każda kobieta, rodząca w jej szpitalu, wychodzi potem do domu z dzieckiem na rękach. Wtedy jej celem była pomoc matkom, które straciły swoje maleństwa. Potem pracowała jako pielęgniarka w organizacji skupiającej rodziców śmiertelnie chorych dzieci. To właśnie tam nieraz zetknęła się z porzuconymi noworodkami, których rodziców przerosła sytuacja. Cori nie ocenia ich. Stara się zrozumieć ich, że nie umieli poradzić sobie z chorobą swojego dziecka.
Od dnia śmierci Emmalynn, Cori i jej rodzina uznały, że pomogą możliwie jak największej liczbie chorych dzieci. Obecnie od 1,5 roku opiekują się śmiertelnie chorym Charliem, podłączonym na stałe do respiratora i rurki do odżywiania dojelitowego. Lekarze są przekonani, że chłopczyk nie dożyje do swoich 2. urodzin. W ostatnim roku co najmniej 10 razy musiał mieć przeprowadzaną resuscytację. Cori i jej mąż postanowili, że jeśli następnym razem jego oddech się zatrzyma, nie użyją respiratora.
– On umrze: tego już nie jesteśmy w stanie zmienić – mówi Cori. – Ale jesteśmy w stanie zmienić to, jak będą wyglądały jego ostatnie tygodnie życia. Tak jak w przypadku Emmalynn, robimy wszystko, by Charlie poczuł co to jest miłość. Dla nas to wielki dar: być częścią życia tych dzieci, mieć możliwość ulżyć ich cierpieniu, troszczyć się o nie, kochać je, nawet jeśli one nie są w stanie w odpowiedzi na nasze wysiłki nawet się do nas uśmiechnąć.