Szczęście Nataszy Urbańskiej
Natasza Urbańska opowiada o swoim życiu z Januszem Józefowiczem i córeczce, która ma przyjść na świat już za dwa miesiące.
- Iza Bartosz/"Viva"
„Na co ty czekasz, Nataszo?”, pytała samą siebie, z miesiąca na miesiąc odkładając decyzję o dziecku. To Janusz namawiał, żeby mieli dzidziusia. I kiedy w końcu się na to zdecydowała, okazało się... że już jest w ciąży. Takiej radości nie przeżyła jeszcze nigdy. Zawsze wiedziała, że dla rodziny jest w stanie zawiesić karierę na kołku. I teraz zamiast kolejnych występów planuje już, jak urządzi dziecinny pokój. A córeczka, którą urodzi za dwa miesiące, śni jej się czasem w nocy.
- Zdarzyło Ci się ostatnio płakać ze szczęścia?
Płakać to może nie, ale kilka razy byłam naprawdę wzruszona.
– Na przykład wtedy, gdy dowiedziałaś się, że jesteś w ciąży?
O tak. To było niesamowite. Pamiętasz, zawsze mówiłam, że dla macierzyństwa, dla rodziny będę umiała zawiesić karierę na kołku. To było ważniejsze od teatru, śpiewania, wszystkiego. Czekałam tylko na odpowiedni moment, na poczucie, że dziecko powinno pojawić się właśnie teraz.
– Dlaczego właśnie teraz jest ten odpowiedni moment?
Gdybym zdecydowała się na ciążę rok temu, myślę, że nie byłabym taka szczęśliwa. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak się sprawdzę jako artystka. Do momentu, kiedy nie wystąpiłam w „Jak Oni śpiewają”, a potem w „Przebojowej nocy”, dla wszystkich byłam jedynie narzeczoną Janusza. A potem wszystko się zmieniło. Udowodniłam sama sobie, że potrafię czegoś dokonać. To było dla mnie ważne. I potem pomyślałam, że może to ten moment, że jestem już gotowa, żeby zrealizować to najważniejsze marzenie.
– I po prostu zaszłaś w ciążę?
(Śmiech). Wiem, że to brzmi trochę nieprawdopodobnie, ale tak się właśnie stało. Wybrałam się do swojego ginekologa i na początku wizyty zapowiedziałam, że chcę zajść w ciążę i proszę, żeby mnie do tego przygotował. On zaczął mnie badać i powiedział: „Ale, pani Nataszo, pani już jest w ciąży”.
– Szczęściara z Ciebie. Janusz był wtedy z Tobą?
Nie. Wyszłam od lekarza prawie w podskokach. Pamiętałam jedynie, że jeszcze na radość za wcześnie, że to pierwsze stadium ciąży. Nie mogłam jednak odmówić sobie powiedzenia tej nowiny Januszowi. Weszłam do samochodu, sprawdziłam, czy zamknęłam wszystkie drzwi i okna, i wybrałam jego numer, a potem szeptem powiedziałam mu: „Będziemy mieli dziecko”. Takiej radości nie słyszałam już dawno. Powtarzał tylko: „Mówiłem ci, że to najlepszy moment, mówiłem”. Roześmiałam się wtedy i powiedziałam: „Tak, tak, to wszystko twoja zasługa”. (Śmiech).
– Komu powiedzieliście potem?
Długo trzymaliśmy to w tajemnicy. Bałam się zapeszyć. Nadal przecież pracowałam w teatrze, śpiewałam, tańczyłam. W ciąży już pojechałam na nagrania programu „Fort Boyard”. Jasne, że uważałam na siebie, ale w moim zawodzie wszystko się może zdarzyć. Na szczęście okazało się, że ciąża jest zdrowa i dziecko silne. W końcu, kiedy byłam już pewna, że wszystko się dobrze rozwija, zaprosiliśmy na kolację moich rodziców. Wcześniej powiedzieliśmy tylko, że mamy im coś ważnego do powiedzenia. I to było niesamowite spotkanie. Podałam mamie kopertę, w której były zdjęcia USG. Żebyś widziała, jak ona płakała.
– Tak bardzo chciała zostać babcią?
I ona, i tata już dawno marzyli, żebym zaszła w ciążę. Moja siostra Magda ma już synka Ignasia i były momenty, kiedy mama pytała: „Natasza, a ty kiedy?”. Pamiętam, jak wygrałam konkurs „VIVA! Najpiękniejsi”. Wtedy też zaprosiliśmy rodziców do nas. Tata przywiózł kwiaty, byli tacy wzruszeni. Kiedy Janusz powiedział im, że zdobyłam ten tytuł, moim rodzicom zrzedły miny: „To super, córeczko. Jesteśmy z ciebie dumni, ale myślałam, że to spotkanie to z innego powodu”, mówiła wtedy mama. Teraz są najszczęśliwsi na świecie.
– Niedługo zostaniesz mamą, ale niedawno też zostałaś żoną. Rok temu w wywiadzie mówiłaś mi, że wcale nie zależy Ci na małżeństwie, białej sukni, ślubnym zamieszaniu. To właśnie ciąża sprawiła, że zmieniłaś zdanie?
Nie. Zdecydowaliśmy się wziąć ślub, ponieważ znaleźliśmy nasz wymarzony dom, swoje miejsce na ziemi. Kiedy stanęliśmy na tarasie, Janusz powiedział: „Tutaj chciałbym cię poślubić”. Niebawem tak się stało. Zaprosiliśmy najbliższych przyjaciół i z dala od warszawskiego zgiełku przyrzekliśmy sobie miłość. To było romantyczne i wspaniałe.
– I w dodatku byłaś w tradycyjnej długiej, białej sukni z welonem.
Tak. Zaprojektowała mi ją moja przyjaciółka i ukochana projektantka Agnieszka Komornicka. Suknia była biała, do ziemi. Pod spodem miała halkę, na której Aga wyszyła mi życzenia. To był wspaniały prezent.
– Co najbardziej pamiętasz z dnia ślubu?
Moment, kiedy już złożyliśmy przysięgę, Janusz założył mi na palec obrączkę, a potem podniósł mi welon i spojrzał prosto w oczy. Zawsze wiedziałam, że go kocham, ale wtedy ta miłość wypełniła mnie od stóp do głów. Poczułam, że wiele bym sobie odebrała, rezygnując ze ślubu, i że to była najlepsza decyzja, jaką mogłam podjąć.
[CMS_PAGE_BREAK]
– Nigdy nie miałaś wątpliwości, że Janusz jest tym jednym jedynym?
Nie. Poznałam go jako młoda dziewczyna, jeszcze nie miałam 18 lat. Wtedy nawet do głowy by mi nie przyszło, że to ten mężczyzna będzie mi zakładał na palec obrączkę. Wydawało mi się, że jest taki niedostępny, że nigdy nie zwróci na mnie uwagi. A kiedy zaczęliśmy być razem, wiedziałam, że to miłość mego życia. Od tego czasu minęło ponad 12 lat i nigdy nie miałam wątpliwości, że jest inaczej. To jasne, że nie zawsze było różowo. Oboje mamy trudne charaktery. Długo się docieraliśmy. Przez te lata jednak nasze uczucie jeszcze bardziej rozkwitło.
– Czy ślub zmienił coś w Waszych relacjach?
Naprawdę nigdy nie przywiązywałam wagi do papierów, obrączek i tym podobnych rzeczy, ale teraz czujemy się ze sobą dużo bardziej związani niż kiedyś. Staliśmy się po prostu rodziną. Czasem żałuję nawet, że zwlekałam z tym tak długo, ale myślę, że wszystko w życiu dzieje się w odpowiednim momencie. Uwielbiam teraz siedzieć w swoim nowym domu i patrzeć, jak Janusz krząta się po kuchni. Krzyczę z drugiego pokoju: „Cierpną mi nogi, przynieś mi, proszę, magnez”. I słyszę tam westchnienia jakieś. A potem dodaję: „Mój mężu”. I Janusz zjawia się natychmiast. I to z parującą filiżanką herbaty (śmiech).
– Nigdy nie mówiłaś, że marzysz o wielkim domu.
Sama tego nie wiedziałam. Planowaliśmy z Januszem, że kupimy sobie jakieś miejsce, które będzie naszym azylem. Początkowo myśleliśmy o Mazurach, potem Janusz zaczął mnie namawiać na dom we Włoszech, ale szybko stwierdziliśmy, że to za daleko i za rzadko będziemy tam bywać. Któregoś wieczoru wrzuciłam w wyszukiwarkę „Kupię zabytkowy dom”. I znalazłam ogłoszenie o pięknym dworku 60 kilometrów od Warszawy. Pojechaliśmy tam z Januszem. Był styczeń, może luty. Po drodze mijaliśmy sady, zmarznięte rachityczne roślinki. Janusz mówił: „Nie podoba mi się tu. Nie ma lasu, nie ma drzew”. Uspokajałam: „Poczekaj, aż zajedziemy na miejsce”. Kiedy wjechaliśmy przez bramę, poczułam skurcz w sercu. Już wiedziałam, że to właśnie to miejsce.
– Dlaczego jest takie wyjątkowe?
Dom jest z XIX wieku i jest przepiękny. Ma trzy pełne kondygnacje, chyba z 600 metrów. Można się tam zgubić. Stoi na terenie stuletniego parku. To jest coś niesamowitego. Latem wstawałam o siódmej i wychodziłam w piżamie na trawę mokrą od porannej rosy. Nigdy wcześniej nie myślałam nawet, że mogę tak żyć. A wiesz, co robię w pochmurne, wietrzne dni? Siadam przy oknie i obserwuję rosnący koło tarasu modrzew. On jest wielki, monumentalny, ale smagany wiatrem tańczy, jakby był najlżejszy na świecie. Tego nie da się opisać słowami. Na te pląsy można patrzeć godzinami.
– W tym domu będziesz wychowywać Wasze dziecko?
Tak. Już nawet wiem, gdzie będzie dziecinny pokój. Tylko jeszcze nic do niego nie kupiłam. Zdążę. Nie chcę zapeszać.
– Boisz się, jak będzie, kiedy już pojawi się na świecie?
Trochę tak. Boję się macierzyństwa, tego, że mnie całkiem pochłonie, że nie będę wiedziała, kim jestem, że nie będę umiała tego ogarnąć. Z każdą kobietą jest inaczej. Jedna z moich koleżanek w teatrze wróciła na scenę kilka tygodni po porodzie, a druga po sześciu miesiącach jeszcze mówiła, że nie doszła do siebie. Ciekawa jestem bardzo, jak będzie ze mną. Na razie cieszę się, że tak wspaniale czuję się w ciąży. W stanie błogosławionym mogłabym pozostawać cały czas! (Śmiech).
– Czy Janusz będzie przy porodzie?
Mówi, że się zastanawia, ale tłumaczyłam mu już, że nie ma nad czym się zastanawiać, bo nigdy się na to nie zgodzę. Nie chcę, żeby widział moje zmasakrowane ciało, żeby patrzył, jak cierpię. Postanowiłam, że razem pojedziemy do szpitala i że pod drzwiami będzie czekał na rozwój wydarzeń. Tak będzie lepiej i dla niego, i dla mnie.
– Wiesz już, czy to będzie chłopiec, czy dziewczynka?
Podobno córka. Tak mówią lekarze, ale pewnym nie można być do końca.
– Wymyśliliście już imię?
Pracujemy nad tym. Może Teona? To gruzińskie imię. Kiedyś w Rosji przygotowywaliśmy „Metro”. Główną rolę grała tam niezwykła dziewczyna. Zaprzyjaźniłyśmy się i do tej pory mamy kontakt. Jest piękna, zdolna, pewna siebie. Na imię ma właśnie Teona, a ja chciałabym, żeby moja córka była taka jak ona.
– Żeby miała silny charakter?
O tak. Nie chcę, żeby była taką płaczliwą księżniczką w różowej sukience, z balonikiem w dłoni. Przeciwnie. Wyobrażam ją sobie, jak chodzi po drzewach wokół naszego domu, nosi spodnie i ma podrapane kolana. Taka będzie nasza córka.
Rozmawiała: Iza Bartosz