
Kogo dziecko ma zawołać, jak mu się źle dzieje, jeśli nie matkę?!
Odkąd Agusia poszła do przedszkola, nie było miesiąca, żeby nie złapała jakiejś infekcji. Każda kończyła się leżeniem w łóżku i antybiotykiem. Tak przetrwaliśmy jesień i zimę, biorąc kolejno z mężem zwolnienia na opiekę. Wiosna, w której upatrywaliśmy nadzieję na polepszenie sytuacji, niestety, niczego nie zmieniła, Aga wciąż chorowała.
Więcej czasu spędzała w domu niż w przedszkolu
Do zwykłych infekcji przyplątała się jeszcze alergia, praktycznie na wszystko, bo na kurz i roztocza. Rodzina i znajomi pocieszali nas, że tak bywa, dziecko musi swoje odchorować, żeby się uodpornić. Ale mnie niepokoił fakt, że wciąż łyka antybiotyki, sztuczne witaminy, a nawet przy ostatnim zapaleniu oskrzeli jej pediatra zlecił inhalacje ze sterydami.
– Nie dawaj jej tego, nie urośnie po tym świństwie – przestrzegała mnie teściowa. – Lepiej byłoby zmienić małej powietrze, wyjechać z nią w góry, niech wywietrzy sobie płuca od miejskich smrodów i spalin – radziła.
Mąż przyznał matce rację i po konsultacji z lekarzem, wspólnie uradziliśmy, że znajdziemy pokój w miejscowości znanej z dobrego klimatu, zwłaszcza dla alergików i dla dzieci.
No i wywieziemy małą na miesiąc, albo dwa na klimatyczną kurację
Każde z nas miało wziąć sobie po kolei urlop, ja miałam zacząć pierwsza, od długiego, majowego weekendu. Przez swoje kumy, teściowa znalazła nam miejsce w góralskiej chałupie, u gazdów z prawdziwego zdarzenia. Ich dom położony był pod samym stokiem lesistej góry, powietrze było tam jak balsam, dookoła świerki i sosny, a i jedzenie pierwsza klasa – mleko od krowy, jajka od kur.
Aga miała tu prawdziwy raj. Zwłaszcza że wnuki gazdów były w jej wieku, nie nudziła się więc, mogła się z nimi bawić do woli. A że pogoda dopisywała, to praktycznie cały dzień spędzałyśmy na świeżym powietrzu, nawet stół do posiłków stary gazda ustawił nam przed domem.
Pierwszy tydzień zleciał szybko, drugi zaczął mi się trochę dłużyć, bo popsuła się pogoda. Ale córka nie nudziła się, całe godziny spędzała na zabawach z dzieciakami gazdów, głównie w ich wielkiej kuchni.
Rozbrykała się straszliwie
Najbardziej zaprzyjaźniła się z Kubą, o rok starszym od niej chłopcem. Nie wiem, dlaczego tak go sobie upodobała, bo mały był czasem agresywny, popychał ją w zabawie, zdarzyło się, że nawet ją przewrócił. Aga zawsze narobiła krzyku, a jej głośne wołanie po mnie rozlegało się po całej chałupie.
Tłumaczyłam jej, żeby bawiła się z dziewczynkami, a od Kuby trzymała się z daleka. Ale gdzie tam, to przecież był jej ulubieniec, mimo że nieraz wylewała przez niego łzy. Biegłam zawsze na ratunek, ale w końcu miałam dosyć. Nic, tylko „mamo, mamo”. Uspokajałam Agę, ale za chwilę było to samo.
Myślałam, że stara gaździna zwróci uwagę wnukowi, ale ta uśmiechała się tylko i machała ręką
– Dziecka muszą się wyszumieć, przecież się ich nie przypnie niczym obrazek na ścianie – mawiała. – Dajcie, pani, spokój, krzywda się małej nie stanie, jak ją Kubuś trochę potarmosi przy zabawie.
Ale tamtego dnia straciłam cierpliwość, zresztą od rana czułam poirytowanie. Może to w powietrzu coś było niedobrego, zanosiło się chyba, że będzie wiał halny. Maluchy szalały, chciały wprost roznieść chałupę. Czytałam akurat ciekawy kryminał, wciągnął mnie bardzo, ale co chwilę musiałam się odrywać od lektury, słysząc wołanie Agusi.
W końcu za którymś razem nie wytrzymałam. Byłam zmęczona hałasem, jaki robiły dzieci, znudzona siedzeniem w domu, zirytowana i zniecierpliwiona ciągłym nawoływaniem mnie przez małą. Podbiegłam do córki i porządnie nią potrzasnęłam.
– Musisz mnie tak ciągle wołać? – krzyknęłam. – Nic od rana nie słyszę, tylko „mamo” i „mamo”, a przecież nic ci się nie dzieje, sama zaczepiasz Kubę.
Uświadomiłam sobie natychmiast, że nie powinnam była tak się zachować. Mała podniosła na mnie oczy, zdumiona moim podniesionym głosem, a potem wykrzywiła buzię.
Nic, tylko za chwilę się rozpłacze…
No, jeszcze tego mi brakowało. Ale w tym momencie podeszła do nas gaździna, pogłaskała Agę po głowie, w dłoń wsunęła jej ulubione warkocze z oscypkowego serka. A potem spojrzała mi w oczy i pokiwała głową, biorąc mnie na bok.
– Oj pani, z miastaście, ucona, po szkołach, a tak gadacie, jakbyście rozumu nie mieli – powiedziała ściszonym głosem. – A kogo ta dziecina ma wołać, jak nie mamy? Krowy może? Przecie żeście dla niej mamusia, całe szczęście i dobroć tego świata, a wy się za to gniewacie na tę odrobinę?
Zamurowało mnie
Nic się nie odezwałam, patrzyłam bez słowa na pomarszczoną twarz gaździny. Niezłą dostałam lekcję od tej prostej, nieuczonej, a tak mądrej kobiety. Jak mogłam mieć pretensje do dziecka, że mnie woła, przeszkadza w lekturze, że wciąż mi dźwięczą w uszach słowa: mamo, mamo.
No, bo kogóż miała wołać, jak się jej źle działo, nawet w zabawie, jak nie mnie, przecież byłam jej mamą. Dobrze mi babcia Kuby powiedziała, oj dobrze. Nie podniosłam już więcej głosu na córkę, chociaż halny wiał przez trzy dni i maluchy szalały w całej chałupie. A potem, gdy wiatr się uspokoił, przyszła ładna pogoda, dzieci uciszyły się, przestały brykać i czasem nawet zaczynało mi trochę brakować tego głośnego: mamo, mamo…
Beata, lat 31
Czytaj więcej:
- „Chciałem naprawić błędy młodości, ale syn widzi we mnie intruza. Zawiodłem jako ojciec, ale podołam jako dziadek”
- „Przez upór i gburstwo mojego ojca rodzina zaczęła się rozpadać. Scaliła ją dopiero moja kilkuletnia córeczka!”
- „Ciąża wykończyła mnie psychicznie i fizycznie. Nie miałam siły wstać z łóżka i brzydziłam się własnego ciała. Ukojenie odnalazłam w jodze”

Antek zawsze był rozpieszczany przez dziadków. W końcu to ich jedyny wnuk, oczko w głowie. Mój młodszy brat ożenił się, ale niecały rok po ślubie zginął w wypadku samochodowym. Nie zdążył mieć dzieci. Moi rodzice przeżyli potworne załamanie. Stracili syna w tak tragicznych okolicznościach. Całą miłość i tęsknotę za Markiem przelali na mojego Antka Chcieliśmy mieć z mężem więcej dzieci. Wiedziałam, że tak będzie lepiej i dla naszego syna i dla moich rodziców, którzy przestaną go tak rozpieszczać. Ale nie udało mi się drugi raz zajść w ciążę. Miałam problemy zdrowotne, a potem było już za późno. I tak przez całe życie wszystko kręciło się wokół Antosia. Syn na szczęście był spokojnym dzieckiem, nie sprawiał nam problemów wychowawczych. Dobrze się uczył, ominęła go szczęśliwie faza fascynacji papierosami i alkoholem. Dziękowałam Bogu, że obdarzył mnie takim grzecznym dzieckiem. Dziadkowie za nim szaleli. Już od pierwszych urodzin ledwo mieścili się w drzwiach z furą prezentów, które mu przynosili. Gdy Antek był malutki, oboje jeszcze pracowali jako nauczycielami, więc te ich pensyjki naprawdę były skromne. Ale dla Antka zawsze udało im się zaoszczędzić Moje dziecko już w przedszkolu nosiło firmowe ubranka sprowadzane z Zachodu i jako pierwsze miało elektryczną kolejkę, która kosztowała chyba całą pensję mojego ojca. Na Pierwszą Komunię kupili mu rower i konsolę do gier, a była to wtedy naprawdę droga zabawka. – No, a na cóż my, córeczko, mamy wydawać pieniądze, jak mamy tylko jego? – pytała moja mama, kiedy zwracałam im uwagę, że kupują Antkowi za drogie prezenty. – Dziecko powinno dostawać prezent na specjalną okazję albo jako nagrodę – mówiłam im. – Tylko wtedy naprawdę będzie umiało się z tego cieszyć i docenić to, co ma. Ale...

Babcia zawsze powtarzała, że będę najwspanialszą matką pod słońcem. „Jesteś ciepła, opiekuńcza, kochasz dom, dzieci. Nie to co Alinka. Tej tylko kariera i pieniądze w głowie” – mówiła, gdy wpadałam do niej w odwiedziny. Śmiałam się z tej przepowiedni, ale w głębi duszy miałam nadzieję, że się spełni. Rzeczywiście w przeciwieństwie do siostry marzyłam o spokojnym, rodzinnym, życiu. Czułam, że będę wtedy szczęśliwa… Na początku wszystko układało się pomyślnie. Wyszłam za mąż za Marcina, najwspanialszego, jak mi się wtedy wydawało, mężczyznę na świecie. Podobnie jak ja kochał dzieci i chciał mieć własne jak najszybciej. Prawie od razu po ślubie rozpoczęliśmy więc starania. Ale mijały miesiące, a na teście ciążowym ciągle pojawiała się tylko jedna kreska . Nie rozumiałam, co się dzieje. Byłam młoda, zdrowa, świetnie się czułam. Więc dlaczego nam nie wychodziło? Po dwóch latach bezskutecznych starań zdecydowaliśmy się na badania. Bardzo się ich bałam. Jakbym przeczuwała, że to przeze mnie ciągle jesteśmy tylko we dwoje. Pamiętam, jak poszliśmy po wyniki. – Pan bez problemów może zostać ojcem. Ale pani nigdy nie zajdzie w ciążę – usłyszałam wyrok z ust lekarza. Powód? Ogólnie mówiąc, nieprawidłowości anatomiczne, których nie da się skorygować operacyjnie. I tyle. Nikomu z najbliższych nie powiedziałam o tej diagnozie. Łudziłam się jeszcze, że jest dla mnie nadzieja, że lekarz się pomylił. Odwiedzałam kolejnych specjalistów, biegałam do różnych bioterapeutów, znachorów. Nic nie pomagało. Jakby tego było mało, kilka miesięcy później opuścił mnie mąż. Któregoś dnia oświadczył, że odchodzi do innej. – Marysia spodziewa się dziecka, więc chyba rozumiesz – powiedział. Jaka matka tak traktuje własne dziecko?! Ja bym...