
Nie widziałam w naszym zachowaniu nic złego
Jak usłyszał o tym ojciec, znowu dał upust dziadkowym frustracjom.
Z moich rozmów z wychowawczynią wyłaniał się obraz dziewczynki, która początkowo bardzo chciała być w centrum zainteresowania, ale z czasem dużo bardziej odpowiadało jej pozostawanie na drugim planie i wtapianie się w grupę równolatków.
Od pewnego czasu odnosiłam wrażenie, że jesteśmy śledzeni. Kilka razy widziałam tego samego niepozornego mężczyznę, gdy przywoziłam Agatkę do przedszkola. Mógł być jednym z rodziców, ale ogarnęły mnie złe przeczucia i nabrałam poważnych podejrzeń, gdy mignął mi pod naszym domem. Nie miałam stuprocentowej pewności, bo siedział w wolno przejeżdżającym samochodzie, ale wydawało mi się, że to może być ten sam facet, który przyglądał się nam w pobliżu przedszkola.
W tym całym koszmarze miałam też dużo szczęścia
Czarny opel z piskiem opon odjechał, zawracając i łamiąc przepisy. Z kilku kierunków nadbiegali już przechodnie z pomocą. Damski bokser wskoczył do naszego auta, w którym ocknęła się Agatka, i po chwili wyskoczył z niego, miotając przekleństwa, po czym rzucił się pieszo do ucieczki. Odepchnął niezdecydowanych młodzieńców, którzy usiłowali zastawić mu drogę i zniknął za rogiem.
No tak… Nie da się uruchomić lancii kluczem do skody. Rzuciłam się w kierunku Agatki, na szczęście dopiero co obudzona, nie zdążyła się zorientować, jakie niebezpieczeństwo nam zagrażało. Szybko wytarłam krew z nosa i przytuliłam córeczkę, szepcząc, że nic się nie stało. Nadjeżdżała policja, tłum gapiów gęstniał, a ja chciałam jak najszybciej do domu, do Zbyszka.
A jednak im nie chodziło o samochód, lecz…
Rozłożyła przede mną kilkadziesiąt powiększonych fotografii. Zbladłam. To były zdjęcia Agatki, te same, które umieszczałam na portalu, te, które zbierały mnóstwo polubień i sympatycznych komentarzy…
Przecież gdyby Agatkę porwano… Na samą myśl, jaką krzywdę mogliby jej wyrządzić, wpadam w histerię.
Śledztwo w wiadomej sprawie wciąż trwa i podobno zatacza coraz szersze kręgi. Najbardziej jestem wdzięczna mojemu ojcu. Że ani razu nie wrócił do naszych wcześniejszych rozmów. Że nie powiedział: „a nie mówiłem!”, „widzicie, miałem rację!”. Że ma większą rodzicielską wyobraźnię niż ja i Zbyszek. Obyśmy kiedyś mu dorównali.
Krystyna, 32 lata
Czytaj także:
„Byłam w ciąży, kiedy moja mama zmarła. Bałam się, że przez nerwy dziecku stanie się krzywda”
„Nie chciałam i nie planowałam dzieci. Ale kiedy straciłam ciążę, wpadłam w rozpacz”
„Mój mąż jest o mnie chorobliwie zazdrosny. ŚLEDZI MNIE kiedy jestem z córką, a potem przekonuje, że martwił się o dziecko!”

Długo starałam się wyrozumiale traktować zachowanie teściowej, ale w końcu miarka się przebrała, i wybuchłam… Zawsze uważałam, że opowieści o wrednych i zatruwających życie teściowych są mocno przesadzone. Moje zdanie było takie: jak się starasz, tak masz. Bo przecież jakość relacji międzyludzkich zawsze zależy od dwóch stron, prawda? Dwie osoby muszą chcieć okazać sobie serdeczność. W każdym razie ja na swoją teściową nie narzekałam. Co prawda, patrząc na to, jak wychowała syna, mogłabym mieć do niej drobne zastrzeżenia, ale bez przesady. W końcu zajmowała się Bartkiem całkiem sama i, siłą rzeczy, pewnych spraw nie była w stanie mu wpoić. Ale ja najbardziej zwracałam uwagę na to, jaki ktoś jest dla drugiego człowieka, i tym, co ujęło mnie w moim przyszłym mężu, były właśnie jego dobroć i troska o drugą osobę. Wiedziałam, że będzie dbał o mnie i nasze dzieci najlepiej, jak tylko można. Pięć lat po ślubie mogłam z całym przekonaniem stwierdzić, że się nie pomyliłam. Bartek był dobrym, kochającym i troskliwym mężem. Niestety, jaki jest w roli ojca, nie mogłam się przekonać, bo po tych kilku latach małżeństwa nie doczekaliśmy się dzieci. Przeszliśmy szereg badań, ale lekarze nie stwierdzili, dlaczego nie możemy cieszyć się potomstwem. In vitro nie wchodziło w grę, więc powoli zaczynaliśmy się godzić z tym, że nie będziemy rodzicami. Dlatego gdy mając nieco ponad 40 lat, nagle poczułam się źle, nawet nie przypuszczałam, że mogę być w ciąży. Podejrzewałam u siebie schorzenia gastryczne, problemy z kręgosłupem, sercem, a nawet wczesną menopauzę, ale nie to, że rozwija się we mnie dziecko. Wielka radość, ale i wielki strach… A jednak tak było. Gdy upewniona przez ginekologa o prawie dwumiesięcznej ciąży wyszłam z gabinetu, trzęsły mi się nogi. Nie byłam w stanie sama wrócić...

Ledwie otuliłam się kołdrą i zamknęłam oczy, w pokoju mojego sześcioletniego synka rozległ się płacz. – Mamooo, znowu przyszedł do mnie dziadek. Był taki biały, straszny, boję się! – usłyszałam. Zerwałam się z łóżka jak oparzona. – Zostań. Popłacze chwilę i się uspokoi. Przecież jest już duży. Poradzi sobie . Nie możesz wiecznie go uspokajać – złapał mnie za rękę mąż. – Ani myślę cię słuchać! To twoja wina, że Jasiek tak się zachowuje – wyrwałam rękę z uścisku. – Chyba żartujesz! To ty zrobiłaś aferę. Gdyby nie twoje wrzaski, mały nie miałby dziś żadnych problemów. Wszyscy tak twierdzą… – prychnął. Aż zatrzęsłam się ze złości. – Mam gdzieś, co mówią wszyscy. To nie ja kazałam dziecku całować zmarłego dziadka, tylko ty! – krzyknęłam i zanim zdążył jeszcze coś powiedzieć, poszłam do Jasia. Synek siedział na tapczanie skulony i przerażony – Już dobrze – przytuliłam go. Trzymałam go w ramionach, dopóki nie zasnął. Uważałam, że jestem mu to winna. Za to, że uległam namowom rodziny i zabrałam go na pogrzeb dziadka. Ojciec Piotrka był cudownym człowiekiem. Ciepłym, czułym, opiekuńczym. Kochał Jasia nad życie. Zwykle to babcie szaleją na punkcie wnuków, spełniają każdą ich zachciankę. W naszej rodzinie było inaczej. Teściowa była surowa i wymagająca. Tymczasem teść – chodząca dobroć i łagodność. Poświęcał Jaśkowi każdą wolną chwilę. Zabierał go do zoo, do kina, na plac zabaw . Synek wprost go uwielbiał. Nieraz powtarzał, że ma najlepszego dziadka na świecie. Rok temu teść zachorował. Rak jelita. Dzielnie walczył, ale choroba w końcu go pokonała. Zmarł miesiąc temu. Przez ostatnie tygodnie było z nim tak źle, że nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Tylko leżał...

Nie jesteś moją matką! To przez ciebie nie żyje moja prawdziwa mama! Nie masz prawa mi rozkazywać! – krzyknęła Inka i trzasnęła drzwiami. Takie zachowanie wobec mnie, to ostatnio nic nowego, ale te oskarżenia były dla mnie jak policzek. Odruchowo złapałam się za brzuch, jakbym chciała zasłonić go przed krzykiem. Inka, to czternastoletnia córka mojego męża. Życie tak się ułożyło, że wychowujemy ją razem od 10 lat. Do niedawna wszystko było idealnie. Teraz nasza sytuacja zaczęła się komplikować. Inka weszła w okres dojrzewania, który okazał się trudniejszy, niż się spodziewaliśmy. – Co się dzieje? – usłyszałam głos Andrzeja, który właśnie wrócił z pracy. Musiał mijać się z Inką na schodach. Na pewno wszystko słyszał. – Rozmawiałyśmy – odpowiedziałam krótko. Nie miałam nastroju, aby snuć opowieść o tym, co usłyszałam na dzisiejszej wywiadówce, i co stało się pretekstem do „rozmowy” z Inką. Wychowawczyni powiedziała, że nasza córka średnio dwa, trzy razy w tygodniu opuszcza lekcje. Jest arogancka i niegrzeczna. Nauczyciele skarżą się, że prowokuje resztę klasy do niewłaściwego zachowania. Przykro mi było tego słuchać, ale nie byłam zaskoczona, przecież Irmina w domu zachowuje się podobnie. Na pytanie nauczycielki, czy wydarzyło się coś w jej życiu lub w naszej rodzinie, co mogło mieć wpływ na jej pogarszające się zachowanie, stwierdziłam, że moim zdaniem to przejściowy okres dojrzewania. Co innego mogłam powiedzieć. Potem w domu próbowałam z nią o tym rozmawiać, ale skończyło się jak zwykle. – Rozmowy to według mnie raczej nie przypominało – westchnął Andrzej. Podszedł do mnie, pocałował mnie w policzek, a potem pogłaskał po brzuchu – Kochanie, uważam,...