
Kiedy byłam małą dziewczynką, często pytałam, gdzie ciocia ma wujka. Odpowiadała mi wtedy, że nie lubi wujków. Kiedy do nas przyjeżdżała, to jakby do naszego domu nagle wkraczała wiosna. Ciotka nosiła długie zwiewne sukienki, zawsze bardzo kolorowe. Rude włosy splatała w długi warkocz, a czasami puszczała luźno na plecy. Miała pomalowane paznokcie i u rąk, i u stóp, czasem na różne kolory. Latem nosiła też duże, słoneczne kapelusze. Była piękna. Nie rozumiałam, dlaczego była sama. Rozkładała w naszym ogrodzie sztalugi i malowała jasne, wesołe obrazy. Nie znałam się na malarstwie, ale mama mówiła, że bardzo dobrze się sprzedają.
Najpierw zniknęła ciocia Aniela, a potem mama
Nie potrafiłam sobie tego wyobrazić
Bałam się, że jestem taka sama jak ona
Teraz miałam wrażenie, że to chyba za ciotką tęskniłam bardziej niż za mamą. A Aniela nie zmieniła się wcale. Może miała trochę więcej zmarszczek, ale wszystko inne pozostało takie samo. Byłam wdzięczna Jackowi, że namówił mnie na ten wyjazd, chyba dzięki temu powoli pozbywałam się traumy. Zaczynałam wierzyć, że jestem normalna i mogę spokojnie wyjść za niego za mąż.
Katarzyna, 24 lata
Czytaj także:
- „Zabrałem syna na wyprawę, żeby zrobić z niego prawdziwego faceta. Tymczasem to ja okazałem się słabeuszem bez wyobraźni”
- „Rodzice zginęli, a siostra zastąpiła nam mamę. Poświęciła wykształcenie i miłość, żeby uchronić nas przed sierocińcem”
- „Było mi wstyd, że urodziłam chore dziecko i nie chciałam go nawet oglądać. Teraz oddałabym życie za moją córeczkę”

Kiedy w sklepie spotkałam sąsiadkę, powiedziałam jej „dzień dobry” i byłam pewna, że jak zawsze przystaniemy na chwilę i wymienimy się nowinkami, ale… pani Wanda mnie zignorowała. Zwykle odpowiadała na moje pozdrowienie, a teraz weszła między półki i demonstracyjnie odwróciła się do mnie plecami. Zrobiło mi się przykro. I przyznam, że stchórzyłam – zamiast podejść do niej i poprosić o wyjaśnienie, o co właściwie chodzi, poszłam w drugą stronę. Wróciłam do domu, powłócząc nogami, jak bardzo zmęczony człowiek. Weszłam do kuchni, położyłam zakupy na stole i ciężko usiadłam na stołku. Spojrzałam na siatki – były w nich tylko podstawowe produkty: chleb, masło, mleko… Z bólem serca pomyślałam, że brakuje nutelli i chipsów. Nigdy nie jadłam takich świństw i zawsze krzyczałam na Sebastiana, że je kupuje, bo drogie i w dodatku niezdrowe, a teraz… Tak wiele bym dała, żeby usłyszeć trzask rozrywanej torebki chipsów, poczuć ich drażniący zapach… – Nie przed obiadem! – powiedziałabym natychmiast. – Tylko kilka, mamo! Obiad przecież też zjem! – usłyszałabym od syna. No pewnie, że zjadłby. Wiadomo, uwielbiał rósł. Zresztą potrzebował kalorii i już jakiś rok wcześniej z wiecznego niejadka, zmienił się w głodomora. Ale to się nie stanie… Sebastian nie wejdzie do kuchni i nie pocałuje mnie w policzek na powitanie, i już nigdy nic do mnie nie powie… Pomyślałam o sąsiadce, która mnie tak jawnie zignorowała w sklepie. „A więc paskudne plotki rozsiewane przez moją teściową dotarły już do mojego bloku” – wszystko stało się dla mnie jasne. Westchnęłam, a w oczach pojawiły się łzy. Moja teściowa nie była jedyną osobą, która oskarżała mnie o śmierć mojego syna. Sama...

Nasz syn, Mateusz, jest w drugiej klasie podstawówki. Kiedy szedł do szkoły, martwiliśmy się, czy da sobie radę. I nie chodziło nam o jego wyniki w nauce, ale o to, jak odnajdzie się wśród kolegów, czy zdobędzie przyjaciół, czy będzie lubiany. Odetchnęliśmy z ulgą, gdy okazało się, że Mateusz nie tylko znalazł się w zgranej, dziarskiej i wesołej paczce kolegów, ale i ma przyjaciela – Tomka. Bardzo nas to cieszyło, więc robiliśmy, co tylko można, żeby te jego dobre stosunki z kolegami podtrzymać. Chłopaki mieszkali na tym samym osiedlu, więc Mateusz sporo czasu spędzał z nimi na podwórku. Zapisaliśmy go też do klubu na piłkę nożną, bo chodzili tam wszyscy jego koledzy. No i w końcu postanowiliśmy urządzić mu w domu huczne urodziny. Syn też już był na dwóch takich przyjęciach, więc wypadało się zrewanżować. Zaprosiliśmy na tę imprezę wszystkich chłopaków z paczki. Było ich ośmiu, więc szykowało nam się w domu niezłe zamieszanie. Upiekłam tort, przygotowaliśmy przekąski – te zdrowe i te na co dzień zakazane. Nadmuchaliśmy kilkanaście balonów, kupiliśmy śmieszne czapki, piszczałki i wynieśliśmy z pokoju Mateusza część mebli, żeby rozbrykana paczka miała więcej miejsca. W końcu przyszli – cała ósemka. Każdy rodzic przyprowadził swojego gagatka i umówiliśmy się, że odbiorą ich za cztery godziny. Mówię o nich: „gagatki”, bo strasznie psocą. Wciąż tylko kombinują, co by tu nabroić. Tym razem też tak było. Od początku mało nie roznieśli mieszkania. Zamiast bawić się w pokoju syna, biegali po całym domu. Jak już jeden z nich potrącił telewizor i mąż dosłownie w ostatniej chwili złapał odbiornik, to zagoniliśmy ich do pokoju Mateusza. Tam szaleństwo trwało nadal. Krzyczeli, śmiali się, przekrzykiwali. Aż tu nagle… w jednej chwili wszystko ucichło. Przyłapałam...

Daj komuś palec, to sięgnie po całą rękę. Chciałam pomóc dzieciom, bo wiedziałam, że im ciężko. Ale nie chcę być służącą! Sama zaproponowałam dzieciom, że przeprowadzę się do nich do Warszawy, by zaopiekować się wnukiem. Byli wtedy w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Wiktor, praktycznie z dnia na dzień stracił świetną pracę. Znalazł co prawda nową, ale zarabiał w niej grosze w porównaniu z tym, co dostawał poprzednio. Ania nie miała wyjścia, musiała zrezygnować z urlopu wychowawczego. Pomogło, ale nie do końca. Gdy wszystko podliczyli okazało się, że z powodu kredytów i tak ledwie zwiążą koniec z końcem i nie stać ich będzie na opiekunkę. – Mamy do wyboru dwie opcje: spłacać długi i spać spokojnie lub wynająć do Michałka nianię i czekać, aż zlicytuje nas komornik – biadolił syn, gdy przyjechali do mnie w odwiedziny. Zrobiło mi się ich żal. Tak się cieszyli z nowego mieszkania, tak starannie je urządzali, a teraz mieli je stracić? Nie mogłam na to pozwolić! – Finansowo was nie wesprę, bo nie mam z czego. Moja renta ledwie na czynsz i leki wystarcza. Ale Karolkiem chętnie się zaopiekuję, na tyle ile wystarczy mi sił – powiedziałam. Zauważyłam, że syn odetchnął z ulgą. – Jesteś kochana! I nie martw się, to tylko na kilka miesięcy, dopóki nie staniemy na nogi – zaczął mnie zapewniać. – W porządku, zostanę tyle, ile będzie trzeba – przerwałam mu. Nie chciałam, żeby mi dziękował. W naszej rodzinie zawsze pomagało się młodym ludziom. Sama czasem podrzucałam dzieci swojej mamie, gdy miałam coś ważnego do załatwienia. Uważałam, że to naturalne i powinnam się odwdzięczyć tym samym. Poza tym w głębi duszy nawet cieszyłam się na tę przeprowadzkę. Od dnia śmierci męża...