
Chwilowy kryzys? To trzeba go jak najszybciej pokonać
Mam rzucić pracę, żeby pilnować tej dziewczyny?
Czytaj także:
- „Okazało się, że żadne z dwójki naszych dzieci nie jest moje. Żona latami żyła w drugim związku ze swoim byłym”
- „Eksmąż kazał mi kłamać przed kurią, że nasz syn nie jest jego. Chciał unieważnić ślub dla kochanki”
- „Córka faszerowała syna cukrem i dziwiła się, że mały jest niejadkiem. Ferie u babci nauczyły go, jak się je schabowe”

Wychodząc za mąż za Adama, miałam już córkę z wcześniejszego związku. Moja czteroletnia Amelka bardzo pragnęła mieć tatusia. – Wszystkie dzieci w przedszkolu mają tatę – powtarzała mi w kółko – tylko ja nie mam. Mamo, gdzie jest mój tata? Dlaczego nie ma go z nami? Niestety, mój były partner zniknął, kiedy tylko dowiedział się, że zostanie ojcem. Może źle zrobiłam wtedy, że go nie szukałam, ale uniosłam się honorem, powiedziałam sobie, że sama wychowam córkę, że wcale nie potrzebuję od niego łaski. Adam był właściwie pierwszym mężczyzną, z którym się potem związałam. Zakochaliśmy się w sobie. Przyszła teściowa patrzyła na mnie trochę krzywo, pewnie nie bardzo jej odpowiadała synowa po przejściach, na szczęście Adasiowi nie przeszkadzało, że mam dziecko. – To nawet fajnie zaczynać z kawałkiem gotowej rodziny – śmiał się. Amelia również bardzo do niego przylgnęła, pokochała go całym swoim małym serduszkiem. Wyglądało na to, że Adam również pokochał moją córeczkę. Dbał o nią, jakby była jego dzieckiem, opiekował się, kupował jej prezenty, zabierał na lody i do kina. Naprawdę był dla niej wspaniałym tatą. Kiedy jednak Amelka zapytała, czy może mówić do niego tato, zawahał się. Był to tylko moment, chwilka, mała nawet tego nie zauważyła, zaraz oczywiście się zgodził. Potem powtarzałam sobie, że mi się wydawało, że sobie to wymyśliłam. Jednak niedługo po tamtej rozmowie Adam zapytał niespodziewanie: – Co byś powiedziała, gdybyśmy mieli wspólne dziecko? Dotychczas nie rozmawialiśmy na ten temat, zaskoczył mnie tym pytaniem. – Przecież mamy – mruknęłam zajęta zmywaniem naczyń. – To ty masz. Ja mówię o naszym dziecku, wspólnym, twoim i moim. Wytarłam ręce w ścierkę i odwróciłam się...

Gdy kilka miesięcy temu mój sześcioletni synek Olek oświadczył, że po wakacjach chce iść do szkoły, nie potraktowałam tego poważnie. Myślałam, że to tylko chwilowa zachcianka spowodowana jakimiś rozmowami z panią i kolegami w przedszkolu. I że szybko o niej zapomni. Jednak on wciąż wracał do tematu. – Do przedszkola chodzą maluchy. Ja już jestem duży – powtarzał. Ale ja wcale nie byłam o tym przekonana. Uważałam, że synek jeszcze nie dorósł do roli pierwszoklasisty. Kiedy więc przyszedł czas na podjęcie decyzji, czy posłać go do szkoły już teraz, czy poczekać jeszcze rok, byłam za tym drugim rozwiązaniem. Nie chciałam skracać mu beztroskiego dzieciństwa. Żywiołem sześciolatka jest przecież ruch, bieganie, skakanie, zabawa, a nie siedzenie w ławce przez 45 minut. Niestety, reszta rodziny, czyli mój mąż Maciek, teściowie, a nawet moja mama mnie przegłosowali. Twierdzili, że nie ma na co czekać, że Oluś czyta, pisze i liczy dużo lepiej niż inne dzieci w jego wieku, jest inteligentny, niezwykle uzdolniony manualnie, spostrzegawczy, ma bardzo dobrą pamięć. I że w przedszkolu będzie się tylko nudził i cofał w rozwoju. Tak naciskali, że w końcu się zgodziłam Zwłaszcza że trudno mi było zbić te argumenty, bo synek rzeczywiście jest małym geniuszem, a mężowi jakimś cudem udało się go zapisać do szkoły świetnie ponoć przygotowanej do pracy z tak małymi dziećmi. Wiem, bo sprawdzałam opinie w internecie. Przez dłuższy czas wydawało mi się, że podjęłam słuszną decyzję. Ale ostatnio ogarnęły mnie wątpliwości. Wszystko zaczęło się, gdy po raz pierwszy poszłam z synkiem na dzień otwarty w szkole. Chciałam żeby oswoił się z nowym miejscem, pokazać mu, gdzie się będzie uczył. Gdy weszliśmy na spotkanie, dość szybko zorientowałam się, że zdecydowana większość dzieci w...

Początkowo nie zauważyłam, że znikają mi drobne pieniądze. Nie były to duże kwoty, toteż dematerializacja pięciozłotówki nie włączała w mojej głowie alarmu. Zaczęłam za to myśleć, że mam początki sklerozy… Wydawało mi się, że pamiętałam, jak sprzedawczyni w osiedlowym sklepie wydała mi resztę bilonem. Było go sporo. Pięcio- i dwuzłotówki wpadły brzęczącym strumieniem do portmonetki, znacząco zwiększając ciężar i tak już nielekkiej torebki, w której nosiłam rzeczy przydatne i całkiem zbędne. Kiedy następnego dnia sięgnęłam w sklepie po drobne, portmonetka była zadziwiająco lekka. W przegródce na bilon znalazłam dwie osierocone dwuzłotówki, nie było nawet garści dwudziestogroszówek, które zbierałam dla syna przyjaciółki. Chłopak montował z nich ogniwo elektryczne, które miało być pracą semestralną z fizyki… – Zaglądałeś do mojej torebki? Trzeba było poprosić o drobne, a nie zabierać wszystko, jak leci – napadłam na stojącego przy kuchni Romana. Mieszał w garnku coś, co zaczynało wydzielać woń spalenizny. – Co to jest? – zajrzałam do środka. – Potrawa jednogarnkowa z parówek i warzyw. Ale chyba przywarła do dna, nie mogę jej odskrobać. – To zdejmij garnek z ognia, bo puścisz kuchnię z dymem. Słyszałeś, co mówiłam? Po co ci było ćwierć kilograma moich dwudziestogroszówek? – Aż tyle ich miałaś? – Roman wreszcie zainteresował się tym, co mówię. – Dużo ich było, zbierałam dla syna Reny, ale nie to najważniejsze. Zabrałeś mi wszystkie drobne, prawie trzydzieści złotych bilonem, i nie wspomniałeś o tym ani jednym słowem. – Nie dotykałem twojej portmonetki – zaprzeczył z oburzeniem mąż. – No to co się stało z pieniędzmi? –...