
Nigdy nie zapomnę tego dnia. Pamiętam każdą jego godzinę. Skończył się tragicznie, ale zaczął pogodnie i wesoło… Od samego rana świeciło słońce i wszyscy byliśmy w dobrych nastrojach. Żona przygotowywała śniadanie, a ja ubierałem syna w jego pokoju.
Jak co dzień droczył się ze mną przy zakładaniu skarpetek, zabierając stópki w ostatniej chwili.
To była nasza codzienna zabawa, poranna porcja śmiechu
Potem usiedliśmy razem do stołu, pogadaliśmy chwilę i wyszliśmy z domu. Odwiozłem Magdę i syna do przedszkola, pożegnałem się z nimi i pojechałem do roboty. Tam też wszystko układało się znakomicie. Szef przyszedł do pracy w dobrym nastroju, bo otrzymaliśmy właśnie wyniki za ostatni miesiąc i okazało się, że jesteśmy najlepsi w kraju. Zdecydował więc, że należy nam się trochę odpoczynku i ogłosił, że kończymy dziś wcześniej.
Bardzo się ucieszyłem, bo to oznaczało, że może zdążę odebrać synka z przedszkola przed żoną. Gdy wybiła czternasta, wyłączyłem komputer i wybiegłem z biura. Wsiadłem w auto i jechałem przez miasto jak szalony. Nie miałem zbyt dużo czasu, jeśli chciałem być w przedszkolu przed żoną.
Dojechałem na miejsce i zaparkowałem po drugiej stronie ulicy. Wysiadłem z samochodu przekonany, że zdążyłem, ale kiedy popatrzyłem w stronę budynku przedszkola, zobaczyłem Magdę prowadzącą syna za rękę. To był impuls, chwila, moment. Nie powstrzymałem się i z entuzjazmem zawołałem:
– Adaś, hej! Adam! – krzyknąłem, a on obrócił się w moją stronę.
Na twarzy wykwitł mu od razu promienny uśmiech. Pamiętam swoje emocje. Pamiętam, że serce podskoczyło mi z radości, kiedy zobaczyłem jego uśmiechniętą buzię. A potem stanęło na chwilę, zatrzymało się w pół uderzenia, bo Adaś nagle wyrwał swoją rączkę z dłoni mamy i bez zastanowienia zaczął biec naprzeciw mnie.
Zanim zdążyłem krzyknąć „nie!”, był już przy krawężniku
Moje serce znów zaczęło bić i rzuciłem się w jego stronę. Niestety, za późno… Zapamiętałem krzyk żony – długi, przeciągły, pełen rozpaczy. A potem pisk hamulców i odgłos uderzenia. Dźwięk, który do dziś rozsadza mi czaszkę na każde wspomnienie. Pamiętam, że rzuciłem się w kierunku leżącego na ziemi syna.
Cały czas wierzyłem, że nic się nie stało. Że nie mogło nas spotkać coś tak strasznego. Pamiętam napięcie, które targało mną przez te kilka sekund, zanim zobaczyłem jego twarz. Powtarzałem tylko w głowie: „Boże, Boże, Boże!”. Prosiłem chyba w ten sposób Najwyższego, żeby Adaś miał otwarte oczy. Niestety, nie miał…
Żona przypadła do mnie, a kierowca samochodu krzyczał do słuchawki telefonu, że doszło do wypadku, że potrzebna jest karetka. Wtedy Magda podniosła wzrok i powiedziała coś, czego jeszcze wtedy nie zrozumiałem:
– Co ty zrobiłeś!? Co, do cholery, zrobiłeś!?
Nie odpowiedziałem. Nie wiedziałem, o co jej chodzi. Siedziałem, tuliłem synka i szukałem oznak życia. Serce biło, był puls. Mały oddychał, ale nie otwierał oczu.
Błagałem go, żeby się trzymał, żeby został z nami
Obiecywałem mu, że wszystko naprawimy, że przyjedzie lekarz i znów wszystko będzie dobrze. Musiałem być w szoku, bo nie wiem, ile czasu minęło do przyjazdu karetki. Patrzyłem tylko na niego i na ludzi, którzy zebrali się dookoła. Tak bezmyślnie stali…
W szpitalu od razu zabrali syna na stół operacyjny. Siedzieliśmy z żoną na korytarzu i nie odzywaliśmy się do siebie. Przyjechali dziadkowie. Nie mieliśmy nawet siły opowiadać im, co się stało. To były najgorsze godziny w moim życiu. Uczuć, które mną targały, nawet nie potrafię wyrazić. To było tak, jakbym trafił do piekła i czekał, czy jeszcze mnie z niego wypuszczą, czy już tu zostawią na stałe.
W końcu wyszedł lekarz. Zerwaliśmy się na równe nogi, ale jeszcze zanim cokolwiek powiedział, poczułem ulgę.
Był zmęczony, ale uśmiechnięty
Wyjaśnił nam, że życiu Adasia nic już nie zagraża, że operowali mu kręgosłup, ale na szczęście nie doszło do przerwania rdzenia kręgowego. Rokowania były pomyślne.
– Obrażenia u dzieci szybko się goją i świetnie adaptują. Po operacji będzie problem z czuciem w nogach, ale powinien je odzyskać i z pomocą rehabilitanta dojść do siebie w ciągu kilku miesięcy. Może roku – powiedział doktor, a ja się rozpłakałem.
Kiedy poszedł, chciałem się przytulić do żony, ale ona się ode mnie odsunęła.
– Magda, co się dzieje?
– Jak to co? – spojrzała na mnie surowo. – To wszystko przez ciebie…
– Przeze mnie?! – byłem w szoku. – Co ty, do cholery, wygadujesz? Jak w ogóle możesz tak mówić? To był wypadek.
– Po co go wołałeś?
– Równie dobrze ja mógłbym się czepiać, że go nie trzymałaś!
– A co? Miałam go do siebie przywiązać? Trzeba nie mieć wyobraźni, żeby wołać dziecko przez ulicę.
– Magda, przestań!
Siedzieliśmy w szpitalu do rana. Czekaliśmy aż Adaś się przebudzi, choć lekarze zachęcali, żebyśmy pojechali do domu. Żadne z nas nie widziało jednak w tym sensu, bo i tak nie zmrużylibyśmy oka. Adaś obudził się nad ranem. Był obolały i bardzo słaby, ale lekarze zapewnili nas, że wszystko z nim w porządku. Że nie ma żadnego zagrożenia i teraz będzie odsypiał. Kazali nam iść do domu.
Uzgodniliśmy, że ja zostanę, a później zmieni mnie żona
Przez kilka dni tak właśnie robiliśmy. Czuwaliśmy przy Adasiu na zmianę. Syn czuł się już znacznie lepiej, ale nie chcieliśmy zostawić go nawet na chwilę samego. Dlatego przez ten czas nie mieliśmy nawet jak porozmawiać. Kiedy więc w końcu znaleźliśmy się razem w domu, minęły cztery dni od ostatniej rozmowy w szpitalu.
– Magda, musimy pogadać… – zaczepiłem żonę.
– O czym?
– O tym, co powiedzieliśmy sobie w szpitalu? Ja nie miałem tego na myśli, nie mam do ciebie pretensji. Mam nadzieję, że ty też nie?
– Nie wiem… – odpowiedziała.
– Jak to, nie wiesz?
– Zwyczajnie, nie wiem. Prawda jest taka, że gdybyś nie krzyczał, gdybyś podszedł do nas jak człowiek, nic by się nie stało.
– Ale przecież ja nie chciałem… Jak mogłem przewidzieć?
– Trzeba myśleć!
– Trzeba trzymać syna! – wykrzyknąłem i zdałem sobie sprawę, że znów zmierzamy w tym samym kierunku. – Magda, nie możemy tak…
– Może i nie możemy, ale ja nic na to nie poradzę. Tak to widzę i na razie nie chce mi się z tobą gadać.
Magda przestała ze mną spać, przeniosła się do pokoju Adama
Nie odzywaliśmy się do siebie. Robiliśmy wyjątek tylko w czasie odwiedzin u syna – żeby nie poczuł, że jest między nami źle. I tak przez trzy tygodnie. Już ledwo wytrzymywałem. Nie mogłem znieść tego napięcia między nami, nie radziłem sobie z poczuciem winy, które żona skutecznie pogłębiała. Czułem też, że nie dajemy Adasiowi takiego wsparcia, jakie powinniśmy. Miałem wrażenie, że on to czuje.
Mimo teatrzyku, który przed nim ogrywaliśmy, wie, że się kłócimy. Jakby tego było mało, co noc miałem koszmary. Przeważał jeden, najstraszniejszy. W tym śnie ubierałem Adama. Zakładałem mu koszulkę, spodenki, bluzę, ale kiedy przychodziło do włożenia skarpetek, nie mogłem znaleźć jego stópek. Miał nogi, ale nie miał stóp. Szukałem, pociłem się, macałem jego nóżki, a on dopytywał wystraszonym głosem: „Tatusiu, co się dzieje?”.
Ja kłamałem, że nie mogę wywrócić skarpetek na prawą stronę i w ukryciu przed nim szukałem tych moich maleńkich, kochanych stópek. Budziłem się przerażony i spocony. Szedłem do kuchni napić się wody. Przechodząc obok salonu, zerkałem do żony.
A ona często też nie spała, tylko siedziała przy zapalonej lampce i coś tam czytała. Domyślałem się, że też ma koszmary. Nie wiem, jak długo trwałby ten wyniszczający dla naszej rodziny stan wojny w zawieszeniu, gdyby nie lekarz, który prowadził syna. Po tych trzech tygodniach zabrał nas do siebie do gabinetu.
Tym razem nie miał wesołej miny. Naprawdę się wystraszyłem
To był starszy pan, z krzaczastymi brwiami. To one wyrażały zatroskanie. Osunęły mu się na oczy, nadając jego twarzy pochmurny, a nawet gniewny wygląd.
– Co się dzieje, panie doktorze? – zapytałem.
– Mamy problem. Wasz syn nie wraca do zdrowia w takim tempie, jak przewidywaliśmy. Wyniki badań dają bardzo dobre rokowania, a tymczasem zdrowie państwa syna niewiele zmieniło się od czasu operacji.
– To co się dzieje? – zbladła żona.
– No właśnie, w tym cały szkopuł, że nie wiemy…
– Jak to?
– Czasem tak jest, że pojawiają się czynniki niezależne od nas. I bardzo często są to czynniki psychiczne. Bywa, że sam pacjent po prostu nie chce zdrowieć. Ma za sobą taką traumę, że nie odnajduje sensu w powrocie do zdrowia. Każdy dobry lekarz wie, że psychika ma w takich sytuacjach ogromne znaczenie.
– Ale czy to oznacza, że nasz syn stracił ochotę do życia, że ma problemy psychiczne? – pytałem.
– Wy najlepiej powinniście to wiedzieć. Ale wygląda na to, że zbyt jesteście państwo zajęci sobą, żeby poświęcić mu sto procent uwagi.
– Ale co pan doktor mówi?! – oburzyła się żona. – Spędzamy tu każdą chwilę.
– I nie dostrzegliście, że wasz syn jest nieszczęśliwy? Że martwi się o was, zamiast skupić na tym, by wyzdrowieć?
– Nie, ale…
– Rozmawiałem z nim przedwczoraj. Wiem, że to was zaboli, ale muszę wam jego słowa przekazać, bo lada moment może być za późno. Otóż wyznał mi, że boi się, że już go nie chcecie. Że po tym wypadku już nie jest waszym synkiem… Że już go nie kochacie takiego niezdrowego.
– Ale jak to…? – żonie opadły ręce.
– On tak odbiera wasze nastroje. Proszę, popracujcie państwo nad sobą. Nie wy jesteście teraz ważni. Liczy się zdrowie waszego syna, a on nie wróci do formy bez was.
Zaraz po wyjściu z gabinetu spojrzałem na żonę
Jeszcze nigdy nie wyglądała tak źle. Jakby w jednej chwili postarzała się o co najmniej dziesięć lat. Zgarbiła się, westchnęła ciężko, a potem opadła na krzesło, które stało przed gabinetem doktora. Chwilę przy niej stałem, ale potem już nie wytrzymałem i kucnąłem. Złapałem ją za kolana.
– Już dobrze, naprawimy to… – powiedziałem, a ona wybuchła gorzkim płaczem.
Wtulaliśmy się w siebie bez słowa. Wybaczyliśmy sobie. Od razu poczuliśmy ulgę i przypływ nadziei. Potem wstaliśmy, doprowadziliśmy się do porządku. Nie mogliśmy pokazać synowi, że płakaliśmy. Tak sobie obiecaliśmy przed wejściem na salę, w której leżał. Ale nie udało nam się utrzymać nerwów na wodzy.
Magda jak tylko zobaczyła Adama, znów rozszlochała się na całego. Położyła się koło syna, przytuliła do niego i płakała w pościel. A ja usiadłem z drugiej strony. Też płakałem i głaskałem na zmianę ją i jego.
– Synku, tak cię strasznie przepraszamy… Jesteś naszym aniołem! – powtarzała żona, a Adaś uśmiechnął się do nas.
Jedną rączkę podał Magdzie, drugą mnie i po prostu sobie leżał. Uświadomiłem sobie, że to był jego pierwszy uśmiech po tych trzech tygodniach w szpitalu. Od tego czasu skończyliśmy ze spektaklami. Opowiedzieliśmy synkowi prawdę.
Przyznaliśmy, że nawzajem obwinialiśmy się za to, co mu się stało. A on nas zaskoczył, bo wszystko zrozumiał i zapewniał dorosłym tonem, że ten wypadek to jego wina i żebyśmy się nie martwili, bo doktor mówi, że będzie dobrze.
W końcu Adaś zaczął zdrowieć
Zaczęło się od jednego paluszka, potem drugiego, trzeciego, a potem udało mu się zgiąć nogę w kolanie. Dziś, po dwóch latach od wypadku, biega za piłką jak szalony. I choć ma już siedem lat, ciągle bawię się z nim w zakładanie skarpet. Tylko teraz, za każdym razem, gdy mi ta śliczna stópka ucieknie, dziękuję Bogu, że możemy się w to bawić. Że zesłał nam mądrego lekarza, który przywołał nas do porządku. Który rozumiał, że tylko nasza miłość mogła syna uzdrowić.
Tomasz, lat 36
Czytaj także:
- „Zignorowałam skurcze, a potem... zaczęłam rodzić w najbardziej luksusowej restauracji w mieście”
- „Moja córka zrobiła ze swojego dziecka żywy bankomat. Urodziła ją tylko po to, żeby na niej zarobić. Wychowałam naciągaczkę"
- „Nienarodzona córka, chciała zabić moją żonę. Przez ciążę serce Karoliny przestało bić. Jak ja mam teraz spojrzeć, na własne dziecko...”.

Małgosia przyszła tamtego dnia z przedszkola szczęśliwa jak nigdy dotąd. Stało się coś niezwykłego. Od razu to zauważyłam. Czułam, że chce mi powiedzieć jakąś bardzo ważną rzecz. Uśmiechnęłam się. – Jesteś zadowolona – zagadnęłam ją. – Wydarzyło się coś miłego? Skinęła głową z radością na twarzy. – No – powiedziała takim tonem, jakby zaraz miała mi zdradzić jakąś wielką tajemnicę – Alan mnie pocałował! – Ten ładny blondynek? – upewniłam się. W jej grupie było dwóch Alanów. Jeden był pół Polakiem, pół Czechem. Jego mama tak śmiesznie mówiła po polsku, że choć bardzo się starałam, trudno mi było zachować powagę. Ten czesko-polski Alanek miał wielką rudą czuprynę i wieczny katar. Chyba podświadomie wybrałam na partnera do całowania mojej córki drugiego Alanka: złotowłosego chłopczyka o niebieskich oczach. Po chwili zganiłam w duchu samą siebie. Nie powinnam tak oceniać. Ładny, brzydki... A dzieci mogą to widzieć zupełnie inaczej. Może ona wcale nie dostrzega kataru i wielkiej głowy? Sama, kiedy byłam w pierwszej klasie, kochałam się w chłopcu, którego po latach, gdy wpatrywałam się w szkolne zdjęcia, oceniłam jako straszliwe brzydactwo. Córeczka jednak potwierdziła, że chodzi o blondynka. – I wiesz, mamusiu – zawołała podniecona Gosia – Ja się w nim zakochałam! – A on w tobie? – spytałam. Wzruszyła tylko ramionami. – Nie wiem. Ale chyba też. – To macie wielkie szczęście! – zaśmiałam się. – W tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz. Moja córeczka jeszcze nie znała tego przysłowia. Zrobiła wielkie oczy i spytała: – Jak to? – Kochanie, chodzi o to, żeby dwoje...

Pamiętam, jakby to było wczoraj… Zwiewna, letnia sukienka Marysi i jej niewinne, delikatne ciało. Była taka piękna, a ja, niedoświadczony dzieciak, rzuciłem się na nią wygłodniały. Mogłem się w końcu pochwalić kolegom, że pozwoliła mi na więcej. Nie myślałem wówczas o konsekwencjach. – Jestem w ciąży – poinformowała mnie jakiś czas później Marysia. Poczułem, że moje życie właśnie się skończyło. Ale jak to? Miałem zaledwie dwadzieścia lat, chciałem zmieniać świat i coś w życiu osiągnąć, a tymczasem okazało się, że mam zostać w niewielkiej wiosce, założyć rodzinę i żyć tak samo jak moi rodzice? Matka i ojciec kazali mi się zachować jak należy, czyli wziąć ślub z Marysią i założyć rodzinę. Przyparty do muru, ożeniłem się. Jednak jeszcze przed narodzinami syna uciekłem, gdzie pieprz rośnie. Czasem tylko dzwoniłem do matki. – Ojciec właśnie wyszedł do sklepu – mówiła. – Gdyby był w domu, nie mogłabym z tobą rozmawiać. Chodzi po wsi i powtarza, że on już nie ma syna. Dzieciaku, wróć, proszę, do Marysi. Ona cię potrzebuje, oczy sobie wypłakuje i boi się, że sobie nie poradzi. Nigdzie nie zagrzałem miejsca na dłużej. Pracowałem to tu, to tam i zawsze spadałem na cztery łapy. Zero zmartwień i problemów – właśnie tak chciałem żyć. I żyłem! Moje życie było jedną wielką przygodą. Kobiety pojawiały się i odchodziły. A ja szczyciłem się tym, że jestem wolny, wolny od systemu, wolny od zobowiązań. Patrzyłem kpiącym wzrokiem na ludzi zniewolonych we własnym domu i w pracy. Zachodziłem w głowę, jak oni mogą tak żyć. Gardziłem nimi. Kontaktowałem się z nią tylko raz w roku I tak minęło kolejnych kilka, kilkanaście, a potem kilkadziesiąt lat. Moje ciało zaczęło się starzeć, a zdrowie powoli szwankować. Ot, normalka....

Kiedyś podobno było tak, że po porodzie świeżo upieczona matka chwaliła się światu swoim rozkosznym dziecięciem. Dziś to już nie jest w dobrym guście. Dziś wypadałoby okazać wszem i wobec swój płaski brzuszek i kształtne nogi, najlepiej w tydzień po porodzie. Przesadzam oczywiście, co nie zmienia faktu, że jak urodziłam swoje bliźniaki, to zaraz poczułam presję, by jak najszybciej wrócić do dawnej formy. Nie ze względów zdrowotnych, niestety, a estetycznych. Już w czasie ciąży oglądałam w czasopismach zdjęcia młodych matek celebrytek, które chwaliły się kształtnymi ciałami i dzieliły swoimi skutecznymi sposobami na odzyskanie świetnej figury zaraz po porodzie. Moje dziewięć miesięcy ciąży było dość trudne. Jedno dziecko to wyzwanie dla organizmu, ale dwoje? Kiszki podchodziły mi do gardła, pęcherz udawał naleśnik, a wątroba szukała dla siebie miejsca gdzieś pomiędzy żebrem, żołądkiem a trzustką. Do tego doszły – dzięki Bogu niewielkie – komplikacje ciążowe i przybranie formy mamuśki pulpecika właściwie miałam zagwarantowane. Tak żartobliwie mówił do mnie mój małżonek, gdy tylko zobaczył, że zaczynam martwić się o swój wygląd… Chciał oczywiście dobrze, mówił to z miłością, ale wyszło niezręcznie. Synkowie przyszli na świat tydzień przed czasem Zbędne kilogramy zostały i nie mogłam ich tak łatwo zrzucić. Do tego doszły jeszcze problemy zdrowotne. Moje ciało wymagało pracy, musiałam tu i ówdzie wzmocnić mięśnie, nie mogłam sobie odpuścić. Lekarz zalecił mi jogę. Przyznaję się bez bicia, nigdy nie byłam fanką ćwiczeń, ale cóż, słowo lekarza jest święte. Nie pozostało mi więc nic innego, tylko udać się do centrum handlowego i wybrać w sklepie modne spodnie do ćwiczeń. Gdy stanęłam w nich w domu przed lustrem, zobaczyłam, że nie wyglądam tak źle. To była świetna motywacja i...