
Jestem samotną matką z dwójką dzieci. Od czasu wprowadzenia domowych lekcji działam na dwóch, a właściwie trzech etatach. Moja praca, ich zadania i tak dalej. Przez kilka tygodni jakimś cudem to znosiłam. W końcu miałam dość!
Kłopoty z całą tą nową rzeczywistością zaczęły się już na początku. Zorientowałam się, że w naszym domu brakuje sprzętu.
W normalnej rzeczywistości jeden laptop nam wystarczał
A tu nagle okazało się, że potrzebne są trzy. I do tego drukarka! Jeden, dla siebie, pożyczyłam z biura. Ale to ciągle było mało. Z szaleństwem w oczach obdzwaniałam rodzinę i znajomych w poszukiwaniu jakiegoś sprzętu. Nikt nie mógł mi pomóc, bo wszyscy byli w podobnej sytuacji.
Koniec końców postanowiłam, że domowy komputer zajmie córka. A synowi na czas nauki odstąpię swój służbowy. Kiedy będę pracować? Wtedy jeszcze o tym nie myślałam. Sen z powiek spędzało mi pytanie, jak odnajdę się w tej nowej, trudnej rzeczywistości.
No i kupno drukarki. Poszły na to wszystkie zaskórniaki, które miałam schowane na wszelki wypadek.
Pierwsze dwa tygodnie jakoś przetrwałam
Bartek i Asia dostawali od nauczycieli materiały powtórkowe, więc jakoś sobie radzili. Owszem, musiałam pilnować, żeby w ogóle zajrzeli do zadań, ale poza tym nie miałam z nimi żadnych większych kłopotów. Trochę marudzili, bo trudno było się im skoncentrować, ale robili, co do nich należało.
A potem wychodzili na rowery lub do parku. Wtedy jeszcze wolno im było wyjść. Gdy ich nie było, mogłam zająć się pracą. Pracuję w ubezpieczeniach, więc roboty mi nie brakowało. Ludzie dzwonili i ubezpieczali się na potęgę. Głównie na życie. Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale cieszyłam się.
Moje wynagrodzenie zależy w dużej mierze od liczby zawartych umów. Im więcej, tym pensja wyższa. A w mojej sytuacji każdy grosz się liczy, bo mój były mąż właściwie nie płaci alimentów. Przyśle czasem sto złotych albo dwieście i czuje się rozgrzeszony. Komornik, który miał egzekwować pieniądze, też.
Na wszystko sama muszę zarobić…
W miarę spokojne dni minęły, gdy na górze wymyślono, że wszystkie dzieci mają realizować normalny plan lekcji. Aby nie miały zaległości. No i zaczął się horror. Większość nauczycieli Bartka i Asi ograniczała się jedynie do wysyłania mailem kolejnych zadań do zrobienia i stron w podręcznikach do przeczytania.
Trzydzieści stron od tego, dwadzieścia od następnego. A kolejnego piętnaście ćwiczeń. Wirtualny wykład? Codzienny kontakt z nauczycielem przez internet? W innych szkołach może tak, ale w tej, do której chodzą moje dzieci, o czymś takim w ogóle nie było mowy.
Dzwoniłam do dyrektorki, pytałam, dlaczego przerzuca się cały ciężar nauczania na rodziców, przekonywałam, że to nie w porządku. Odparła, że bardzo jej przykro, ale ani szkoła, ani nauczyciele nie są przygotowani do pracy w nowych warunkach.
Ale ona stara się, żeby to zmienić. Kiedy będzie widać efekty? Pewnie już wkrótce.
Postanowiłam być cierpliwa
Pomyślałam, że nie ma się co wściekać, że ją też postawiono pod ścianą. Tak jak mnie. Każdego dnia wstawałam więc bladym świtem, doprowadzałam mieszkanie do porządku, szykowałam śniadanie i siadałam do lekcji z dziećmi. Najpierw z Bartkiem, potem z Asią. Tłumaczyłam najlepiej, jak umiałam, rozwiązywałam testy i zadania. I z przerażeniem dostrzegłam, że zajmuje mi to prawie cały dzień.
Najgorsze było to, że nie ze wszystkim sobie radziłam. Jestem humanistką, więc nigdy nie czułam się dobrze w matematyce. A tu nagle u Asi jakieś dziwne równania. A do tego jeszcze fizyka i chemia...
„Mamo, nie rozumiem, mamo, nie rozumiem” – powtarzała córka.
A ja bezradnie rozkładałam ręce. Nie jestem przecież alfą i omegą.
Liczyłam, że może emerytowany nauczyciel z parteru mi pomoże
Zawsze był życzliwy. Ale starszy pan zamknął się w domu na cztery spusty. I wcale mu się nie dziwiłam. W telewizji trąbiono, że dzieci mogą przechodzić chorobę bezobjawowo i zarażać słabszych i schorowanych. Bał się mojej Asi. Mijały kolejne dni. W szkole nic się nie zmieniało.
Nauczyciele nadal ograniczali się głównie do wysyłania mailem zadań do samodzielnego rozwiązywania. I żądali, żeby je do nich odesłać. Najpóźniej następnego poranka.
Od znajomych słyszałam, że w szkołach ich dzieci jest trochę lepiej, że nauczyciele przysyłają filmiki instruktażowe, łączą się z uczniami online. Starają się pomagać. Tymczasem u nas nic takiego się nie działo. Razem z Asią i Bartkiem jakoś to wszystko ogarniałam, ale płaciłam za to ogromną cenę.
Czułam się coraz bardziej sfrustrowana i zmęczona
Lekcje z dziećmi sprawiły, że praktycznie nie miałam czasu na nic innego. A zwłaszcza na pracę. Gdy dzwonili klienci, mówiłam, że skontaktuje się z nimi później. I tak robiłam. Siadałam do rozmów i papierów późnym wieczorem, kiedy syn i córka już poszli spać. A i tak robiłam połowę tego, co wcześniej.
Raz, że niektórzy klienci nie mieli ochoty na nocne rozmowy, dwa, na więcej nie miałam siły. Żeby dalej funkcjonować, musiałam się przecież położyć, choćby na trzy godziny. Szefowa od razu to zauważyła.
Usłyszałam przez telefon, że jak nie wezmę się uczciwie do pracy, to przestanie mi płacić
I poszuka na moje miejsce kogoś, kto nie będzie miał na głowie dodatkowych obowiązków. Tak się przestraszyłam, że aż się popłakałam. W głowie kołatała mi się tylko jedna myśl: że nie będę miała z czego zapłacić rachunków, kupić jedzenia. I wylądujemy wszyscy na bruku.
Tego bałam się jeszcze bardziej niż tego cholernego wirusa. To właśnie wtedy postanowiłam, że na pierwszym miejscu postawię obowiązki służbowe. Powiedziałam dzieciom, że muszą same odrabiać lekcje. I podzielić się jakoś jednym komputerem. Nie byli zachwyceni, ale obiecali, że spróbują.
Znowu minęło kilka dni. Zamknięta w sypialni nadrabiałam zaległości w pracy. A w przerwach sprzątałam mieszkanie, gotowałam posiłki, chodziłam do sklepu.
Tymczasem Bartek i Asia próbowali samodzielnie przebrnąć przez ogrom materiału, który przysyłali nauczyciele. I oczywiście im to nie wychodziło. Na efekty nie trzeba było długo czekać.
Na skrzynkę mailową zaczęły przychodzić wiadomości od nauczycieli
Że moje dzieci źle rozwiązują zadania, nie wypełniają prawidłowo ćwiczeń. I że moim obowiązkiem jest dopilnować, by realizowały program szkolny. Gdy to czytałam, wszystko się we mnie gotowało, ale starałam się trzymać nerwy na wodzy.
Odpisywałam więc tylko, że aby żyć, muszę zająć się swoją pracą. I nie mam czasu wyręczać ich w obowiązkach. Miałam nadzieję, że to rozumieją. Okazało się, że nie.
To było na dwa dni przed Świętami Wielkanocnymi. Wróciłam do domu zła jak osa, bo stałam przed sklepem bez mała trzy godziny, żeby zrobić zakupy. Ledwie weszłam do domu, przybiegła do mnie z płaczem Asia i łkając, wyznała, że chyba nie zda do następnej klasy. Bo źle odrabia lekcje, nie odsyła wszystkich ćwiczeń i zadań. Zwłaszcza z matematyki. Słuchałam tego, słuchałam i nagle coś we mnie pękło.
– To najwyżej nie zdasz – wzruszyłam ramionami.
– Co, poważnie? – nie dowierzała.
– Jak najbardziej. I daj sobie spokój z tymi lekcjami. Nie chcę, żebyś się denerwowała – odparłam i poszłam do kuchni rozpakować zakupy.
Godzinę później usiadłam do komputera i napisałam maila do dyrektorki szkoły
Oświadczyłam w nim, że moje dzieci nie będą uczestniczyć w tym cyrku pod tytułem zdalne nauczanie. I że wrócą do nauki, kiedy szkoła zostanie otwarta, a lekcje będę się odbywać normalnie, tradycyjnymi metodami. Od tamtego czasu minęło kilkanaście dni.
Moje dzieci nadal siedzą w domu. Nie zaglądają do skrzynki, nie odrabiają zadanych przez nauczycieli lekcji. Zabroniłam im tego. Czas spędzają na grach w planszówki i rozwiązywaniu zadań, które znalazłam im w internecie. Świetnie się przy tym bawią i uczą.
A ja nadal pracuję zdalnie i między rozmowami z klientami gawędzę sobie z dyrektorką szkoły. Ostrzega, że jeśli nie zmienię zdania, to zgłosi w kuratorium, że Asia i Bartek nie realizują obowiązku szkolnego. A niech sobie zgłasza, gdzie chce.
Krystyna, 43 lat
Czytaj także:
- „Moja 17-letnia córka wpadła. Musieliśmy zająć się wnuczką, bo młoda mama wolała imprezy i alkohol"
- „Urodziłam dziecko z gwałtu, bo rodzice nie zgodzili się na aborcję. Gdy patrzę na twarz Adrianka, widzę mojego oprawcę"
- „Na kolanach błagają, by oddać im dzieci. A potem one znów lądują u nas we łzach i siniakach…”

Kilka lat temu wydawało mi się, że emerytura to spełnienie moich marzeń. Jej pierwszy rok miałam zaplanowany od dawna. Pojechać do Paryża, zrobić porządek z ogrodem, czytać, zapisać się na basen. I mieć wreszcie czas dla siebie. Aha, bardzo śmieszne! Lista życzeń wisiała na lodówce od kilku miesięcy, jeszcze zanim odeszłam z pracy. Napawałam się tymi marzeniami każdego dnia Nawet pokazałam spis moim córkom. Radośnie kiwały głowami, zachęcały. Potem na pewno widziały ją co najmniej kilka razy. Ale widać mają kłopot z oczami i przyswajaniem informacji. Mijała właśnie trzecia doba mojej oficjalnej emerytury, gdy do drzwi załomotała Marta, moja pierworodna. – Mamuś, sorrki, nagła sytuacja. Niania zachorowała. To tylko na kilka godzin. Marta postawiła na stole nosidełko z Julkiem i zanim zdążyłam otworzyć usta, już jej nie było. Kochałam mojego wnuka, nie widywałam się z nim zbyt często, więc nawet się ucieszyłam. Dałam mu pić i zabrałam do ogrodu. Julek był grzeczny, coś tam sobie gaworzył, dzień zleciał szybko. – No jestem, przepraszam, że się spóźniłam. Ale wiesz, no szalony dzień miałam. Musiałam oddać tę pracę na studia, pora wreszcie je skończyć. A tu nagle okazało się, że właśnie jedzie kanapa do nowego mieszkania i muszę tam jechać. I oczywiście złapałam gumę. Jacek w delegacji, a niania… No właśnie. Niania. Pani Lucynka właśnie zadzwoniła . Ma bardzo złe wyniki echa serca. Lekarz zabronił jej pracować. Nie wolno jej się męczyć, dźwigać. A nasz Juluś to już kawał chłopa, prawda? Marta złapała synka na ręce i zaczęła z nim skakać po mojej kuchni. – No i widzisz, mamuś, muszę cię spytać, czy mogłabyś się przez jakiś czas poopiekować Julkiem . Dopóki nie znajdziemy z Jackiem nowej niani, a to nie jest łatwe....

Kiedy byłam mała, moja babcia często powtarzała, że kogo pan Bóg chce ukarać, to mu rozum odbiera. Wtedy się z tego śmiałam, a dziś wydaje mi się, że chyba mnie chciał za coś ukarać. Bo wyraźnie odebrał mi rozum w chwili, kiedy zgodziłam się na tamtą propozycję... Jagoda. Poznałyśmy się w salonie fryzjerskim, w którym ja pracowałam, a do którego ona przychodziła się czesać. Zawsze była elegancka, ubrana w drogie markowe rzeczy. Zazdrościłam jej, że ma dostatnie, dobre życie. Ja ledwo wiązałam koniec z końcem, sama z dwojgiem małych dzieci, bez alimentów, które mąż płacił od przypadku do przypadku. Musiałam jeszcze pomagać schorowanej matce. Wiecznie na wszystko brakowało mi pieniędzy, a odkąd starszy synek poszedł do szkoły, te problemy jeszcze się pogłębiły. A to jakaś książka, a to wycieczka, a to znowu wyjście do kina. I skąd miałam na to wszystko brać? I wtedy właśnie Jagoda, zupełnie niespodziewanie, zaproponowała mi, żebym przychodziła do niej sprzątać. W pierwszej chwili miałam wątpliwości. Nie dlatego, żebym wstydziła się sprzątać, jednak nie wyobrażałam sobie, kiedy znajdę na to czas. Dopiero po rozmowie z mamą, która obiecała dwa razy w tygodniu zająć się wieczorami moimi dziećmi, podjęłam decyzję. Dodatkowe pieniądze były dla mnie jak manna z nieba. Dwa tygodnie później zorientowałam się, że życie mojej pracodawczyni wcale nie było takie sielankowe, jakby się wydawało. Owszem, miała piękny dom, bogatego męża na stanowisku, sama była wykształcona i prowadziła dwa salony z włoską, bardzo drogą odzieżą. Wszystko miała oprócz dziecka . Tak bardzo go pragnęła, że często wieczorami częstowała mnie kawą albo drogim winem i ze łzami w oczach żaliła mi się, jak bardzo jest nieszczęśliwa....

Jak niewiele trzeba było wysiłku z mojej strony, aby pomóc Maciusiowi i chorej Joasi. Właśnie dla chwili takiej satysfakcji warto być pedagogiem i pracować z dziećmi. Weszłam do klasy i spojrzałam na półkę, na której dzieci trzymały swoje zwierzątka… Lepiłam je z modeliny i wręczałam maluchom jako prezent za dobrą odpowiedź albo wyjątkowo grzeczne zachowanie. Wiadomo, że w pierwszej klasie nie stawia się stopni, trzeba dać uczniom jakoś inaczej do zrozumienia, czy coś robią dobrze, czy źle. A taki żółwik lub krówka z modeliny są idealną motywacją. Moi uczniowie prześcigali się w nauce, żeby tylko zdobyć kolejne trofeum Niektórzy mieli już całą menażerię. Podeszłam do półki, czując, że jestem z nich naprawdę dumna. Po chwili jednak stwierdziłam, że czegoś mi chyba na niej brakuje… Tak! Zniknęły trzy zwierzątka, wszystkie należące do Maćka. Ciekawe, co się z nimi stało? A więc to dlatego mały opuścił się w nauce! Maciek był jak na razie przeciętnym uczniem, często na lekcjach się zamyślał i odpływał gdzieś daleko. Dlatego bardzo się cieszyłam, kiedy w końcu udało mu się zdobyć jakieś zwierzątko. Byłam ciekawa, dlaczego ich teraz nie ma. Może je zabrał do domu? Po lekcjach spytałam o to chłopca. Zrobił lekko spłoszoną minę. – Dałem je siostrze – wyznał cicho. – To bardzo ładnie z twojej strony! – powiedziałam z uznaniem. – Ile lat ma twoja siostrzyczka? – Pięć. Ale mama mówi, że jest bardzo rozwinięta jak na swój wiek – odparł Maciek, nie kryjąc dumy. – Pewnie chodzi do przedszkola? – Nie, ona jest w szpitalu – rzucił mały. Zrobiło mi się głupio. Prowadząc lekką konwersację z tym siedmioletnim dzieckiem, nie spodziewałam się takiej odpowiedzi. Ani tak poważnego spojrzenia jego brązowych oczu. – Na pewno się ucieszyła z tych zwierzątek...