
Dopóki nie zostałam matką, nie zwracałam uwagi na tę przerażającą wojnę między rodzicami a tymi, którzy nie mają dzieci.
Alusia ma cztery lata. Jest normalnym, zdrowym dzieckiem. Dużo biega, często musi mi coś zakomunikować natychmiast, bywa głośna. Staramy się nie naruszać granic innych ludzi, czuwam, żeby moja córka nie właziła nikomu na głowę, ale też nie zamierzam oczekiwać od niej siedzenia nieruchomo i bezgłośnie przez dłuższy czas, bo to nie jest normalne dla dziecka.
Nie chodzę z nią w miejsca, do których nie dojrzała
Nie wpadłabym na myśl, żeby ją na przykład zabrać do opery. Zaczęłam ją za to zabierać na poranki teatralne dla dzieci. Jest zachwycona. Na takich przedstawieniach aktorzy wchodzą w interakcje z widzami, sale wypełnione są po brzegi dzieciakami i tańcząca czy klaszcząca Ala nikomu nie przeszkadza.
Ponieważ opieka na córeczką w dużej mierze spada na mnie i nie mam z kim jej zostawić, gdy muszę coś załatwić lub choćby (dla odmiany, żeby nie zwariować) chcę popatrzeć na dorosłych ludzi – mała zwykle mi towarzyszy.
Staram się wtedy czymś ją zająć, bo wiadomo, że znudzony maluch zacznie w końcu biegać w kółko i wrzeszczeć. Ale przyznaję, że nie zabraniam jej realizować głównej ostatnio pasji, czyli zagadywania do bliźnich. Alunia od jakiegoś czasu pięknie mów i uwielbia porozmawiać sobie z kimś, kto ją zaciekawi.
W związku z tym zaczepia obce osoby, wymieniając z nimi uwagi na tematy różne
Czasami bywa uroczo i zabawnie. A nawet pouczająco jak tydzień temu, gdy trafiła na panią, którą wspomina do dziś.
– Dzień dobry – powiedziała, przystając w parku obok ławki, na której siedziała kobieta i czytała książkę. – Jestem Alusia i ja tu usiądę.
– Dzień dobry – odpowiedziała zaczepiona, podnosząc głowę znad lektury. – Ja jestem Agnieszka.
– Czytasz sobie – stwierdziła córka.
– Tak. Bardzo to lubię. Czy ty też lubisz czytać?
– No co ty? – pytanie rozśmieszyło Alę. – Widzisz, że jestem jeszcze mała? Nie umiem czytać.
– A mama czyta ci książki?
– Pasjami – odparła moja córcia, która podsłuchuje różne słowa i używa ich z lubością.
Pani Agnieszka z parku została idolką Alusi
Odpowiedź wyraźnie rozbawiła panią Agnieszkę, więc zamknęła książkę i wdała się z moją córką w dłuższą pogawędkę na temat ich ulubionych bohaterów literackich. Ala opowiadała o tym zdarzeniu już wielokrotnie wszystkim, którzy chcieli słuchać i zawsze powtarzała, że dzieciom trzeba dużo czytać, bo od tego robią się mądrzejsze.
Pani Agnieszka awansowała wysoko w rankingu rozmówców córki, ponieważ traktowała ją poważnie i była szczerze zaciekawiona jej odpowiedziami. Zdarzają się oczywiście sytuacje, że mała komuś przeszkadza. Wtedy po prostu przepraszam i ją zabieram.
Robię to nie tylko dla świętego spokoju owej zagadniętej przez Alę osoby, ale przede wszystkim dla niej samej – dziecko jest przecież wobec dorosłych bezbronne.
Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, jak niesamowitą agresję może wywołać taki mały człowiek… Był piękny, słoneczny, jesienny dzień. Usiadłyśmy z Alą w kawiarnianym ogródku. Mała trochę posiedziała, wypiła soczek, a potem ruszyła w trasę. Zatrzymała się przy stoliku zagłębionych w rozmowie młodych kobiet.
– Dzień dobry, jestem Alusia – zaczęła po swojemu, po czym przyglądała się siedzącym paniom.
Kobiety przerwały rozmowę i spojrzały na nią z niechęcią.
– O masz, znowu bachor jakiś... Przyszłam tu pogadać z koleżanką, a nie z czyimś gówniakiem. Nie chcę bachorów w swojej przestrzeni, czemu ludzie nie mogą tego uszanować? - powiedziała jedna.
Aż mnie zatkało. Alę chyba też.
– Czyje to dziecko? – zapytała druga z nich ostrym tonem.
– Moje – odparłam. – Ona lubi sobie porozmawiać, ale jeśli paniom przeszkadza, to już ją zabieram.
– Naprawdę powinno się zakazać przyprowadzania takich małych dzieci do kawiarni czy restauracji. To nie miejsce dla nich – rzuciła w odpowiedzi kobieta, wyraźnie poirytowana.
– Co? Nudzi się w domu z dzieciakiem siedzieć? Nie trzeba było w ciążę zachodzić – podchwyciła druga. – Wszędzie te bachory włóczą. A może ja nie mam ochoty słuchać czyjegoś dzieciaka? Ciężko pracuję i należy mi się trochę odpoczynku!
Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. Jak to zakazać wpuszczania maluchów w miejsca publiczne?
Przecież nie są trędowate! I jeszcze ten napastliwy, wrogi ton, te złośliwe, obraźliwie komentarze… Zrobiło mi się nie tyle wstyd, co potwornie przykro. Złapałam małą za rączkę, bo dzieci są jak radar i wychwytują emocje w lot.
Ala już ułożyła buzię w podkówkę i niestety, nie zdążyłam jej odciągnąć. Zaniosła się głośnym płaczem. Tego tylko brakowało – westchnęłam w myslach. – Jeszcze nas te piekielne baby zlinczują! Porwałam córkę na ręce, a z tyłu ścigała mnie prowadzona podniesionymi głosami dyskusja.
– No i proszę! A nie mówiłam?
– Ryczy. Może ja nie chcę słuchać ryku jakiegoś bachora?
– W domu siedzieć albo w piaskownicy, dopóki nie nauczy się zachowywać!
W biegu złapałam nasze kurtki i przyspieszonym krokiem oddaliłam się z kawiarnianego ogródka. Byłam tak roztrzęsiona, że zapomniałam zapłacić rachunku. Kawałek dalej dogonił mnie kelner.
– Proszę pani! A pieniądze?
Zatrzymałam się i postawiłam chlipiącą córkę na ziemie.
– Bardzo pana przepraszam. Nie chciałam uciec, po prostu w tych emocjach zapomniałam – dukałam, nerwowo grzebiąc w portmonetce. Facet spojrzał na mnie i na Alę ze współczuciem.
– Proszę się tak nie denerwować. To nie pani wina – pocieszył mnie. – Nie wiem, co się teraz dzieje z tymi ludźmi. Od jakiegoś czasu dzielą się na dwie, wzajemnie zwalczające się grupy. Jedni żądają, cytuję, całkowitego usunięcia dzieci z dorosłej przestrzeni publicznej, inni się temu sprzeciwiają i najchętniej pozwalaliby dzieciakom włazić wszędzie, nawet do klubów nocnych. Przesadzam, ale zdążyłem się nasłuchać. Jedni i drudzy są jak wrogie partie polityczne. Zero wymiany poglądów, zero kompromisu. Moja racja jest mojsza – zaśmiał się cokolwiek gorzko.
Słuchając go, powoli się wyciszałam
Zapłaciłam, nie zapominając o napiwku, założyłam małej kurteczkę i sama też się ubrałam.
– Czyli pana zdaniem mała nie zrobiła niczego złego?
– Nie. Widuję tu panią z córeczką i wiem, że jak komuś przeszkadza, to ją pani zabiera. Myślę, że to w ogóle nie o was chodzi. Ludzie się jacyś nerwowi zrobili, nikt nikogo nie słucha i nie szanuje.
– To co ja mam robić? Siedzieć w z nią w domu, póki nie urośnie?
– Może dla własnego komfortu, choć pewnie nie powinienem polecać konkurencji, zajrzy pani do tej małej restauracyjki za rogiem, o tam – wskazał kierunek. – Oni oznaczyli to miejsce jako przyjazne dzieciom.
– Dziękuję – odparłam z wdzięcznością, ale ruszyłyśmy w drogę do domu.
Jak na jeden dzień miałam dość eksperymentów.
Gdyby dorośli byli tak uważni jak moja córka…
Wieczorem, kiedy analizowałam to wydarzenie, pomyślałam z nadzieją, że to może jednostkowa sytuacja, ale tknięta niepokojem zaczęłam przeglądać różne portale i okazało się, że trwa niemal święta wojna pomiędzy zwolennikami prawa do zabierania dzieci w miejsca publiczne a zadeklarowanymi przeciwnikami. W dyskusjach pojawiało się mnóstwo obraźliwych określeń; dzieci są pogardliwie nazywane „bąbelkami” lub „gówniakami”, matki – „madkami”.
Zarzuca się im roszczeniową postawę, nieliczenie się z uczuciami osób, które chcą odpocząć (choćby od własnych dzieci, co swoją drogą doskonale rozumiem) lub wręcz deklarują, że nie cierpią dzieci i nie mają ochoty ich oglądać, słuchać ani wąchać. Skala zjawiska była tak ogromna, że zaczęłam się bać, iż Alusi ktoś zrobi krzywdę, gdy powodowana dziecięcą ciekawością podejdzie i zagada.
Bo nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi
A nuż będzie to zaciekły przeciwnik zabierania dzieci w miejsca publiczne? Przecież nikt nie ma poglądów wypisanych na czole. A jeśli ją skrzyczy, sklnie, wyzwie albo, nie daj Boże, uderzy, zanim zdążę dobiec?! Dla naszego wspólnego dobra postanowiłam odbyć z małą pogadankę na temat ostrożności w kontaktach z obcymi ludźmi.
– Alciu, porozmawiajmy.
– O czym?
– O tym, jak sobie ucinasz pogawędki na spacerach – powiedziałam.
– Nie ucinać? – dostrzegam zaskoczenie na buzi córeczki.
– Ucinać. Ale gdy widzisz, że ktoś nie chce rozmawiać, to go nie zachęcaj.
– Mamusiu, ale ludzie czasem nie wiedzą, że chcieli ucinać. Trzeba im wytłumaczyć. Ja tłumaczę.
– A pamiętasz, kochanie, jak miałaś ostatnio zły humor i nie chciałaś z nikim rozmawiać ani się bawić?
Pokiwała główką.
– Nawet z tobą.
– To teraz wyobraź sobie, że ja ci tłumaczę, że jednak masz dobry humor i chcesz się bawić.
– Ale ja nie chciałam! – do Ali powoli dotarło porównanie.
– No właśnie.
Marzy mi się, że ludzie będą jak moja czteroletnia córka. Wysłuchają tego, co mówią inni, i zastanowią się nad tym. Bo my, dorośli, stanowczo zbyt często jesteśmy po prostu zagniewani. I nie radzimy sobie z tymi złymi emocja. Nie wiem, może przydałaby się nam jakaś ogólnonarodowa terapia?
Karolina, lat 29
- „Mam dziecko z mężem siostry, ale nikt o tym nie wie. Prawda wyszła a jaw, gdy córka zachorowała na białaczkę"
- „Miałam gorący romans z księdzem. Uwiódł mnie, rozkochał, a gdy zaszłam w ciąże, zmusił do aborcji"
- „Kiedy żona powiedziała mi, że znowu jest w ciąży, uciekłem. Jako samotna matka poradzi sobie lepiej, państwo jej pomoże”

Tego ranka Nadia bardzo źle się czuła. Miała mdłości, co chwila biegała do łazienki. Jeśli nie był to stres związany ze szkołą ani zatrucie pokarmowe, to może… – Czy ty jesteś w ciąży? – zapytałam, na co Nadia się rozpłakała, rozwiewając wszelkie wątpliwości. – Ale jak to? Ty uprawiasz seks? Z kim? Czemu nic nie mówiłaś? – dopytywałam zdumiona. Choć Nadia miała szesnaście lat, wciąż uważałam, że jest dzieckiem, i nawet jeszcze nie zabrałam się do rozmów na te tematy. Gdyby o coś zapytała, pomogłabym jej! Byłabym skłonna nawet zaprowadzić ją do ginekologa, wybrać jakąś antykoncepcję… Nadia rzuciła się na łóżko i chlipała w poduszkę. Nie miałam zamiaru milczeć. Poszłam za nią i usiadłam obok. – Dziecko! Powiedz mi, co się stało! – Kiedy byliście na weekend u wujka Darka, poznałam chłopaka na imprezie. Trochę wypiłam, tańczyliśmy ze sobą cały wieczór, a później… on mnie odprowadził i ja go tu zaprosiłam. Nie wiem, jak to się stało. Najpierw się całowaliśmy, a później… – Zgwałcił cię?! – Nie! Ja po prostu dałam się ponieść emocjom. Nawet mu nie powiedziałam, że to mój pierwszy raz. Był zaskoczony, gdy się dowiedział. – Mój Boże… Nadia. Przecież to skrajna nieodpowiedzialność! Jak mogłaś przespać się z obcym chłopakiem? Zaprosić go do domu! I jeszcze się nie zabezpieczyć. Przecież mógł cię czymś zarazić! I teraz co?! Kto to jest, ten chłopak? Czy ty masz w ogóle jakiś kontakt z nim? – rzucałam gorączkowo. – Nie. Nie wzięłam jego numeru. Nie potrafiłam pojąć, jak mogła zachować się w ten sposób! Nie tak ją wychowałam! Zawsze podreślałam, że może się do mnie zwrócić z każdym problemem, ale też, że musi...

Naprawdę byłem pełen dobrej woli, do nikogo się nie uprzedzałem. A jednak tego chłopca po prostu nie dało się lubić... Dość tego! Dzwonimy do mamusi, niech zabiera swojego synka. Piąte urodziny Grzesia postanowiliśmy zorganizować w sali zabaw, którą syn znał i bardzo lubił. Chodziliśmy tam regularnie, bo mieliśmy niedaleko. Wypytaliśmy więc o cenę, a gdy okazała się dość przystępna, zarezerwowaliśmy termin, rozdaliśmy zaproszenia, a na dzień przed wydarzeniem upiekliśmy tort dla ósemki dzieci. To miało być bardzo udane przyjęcie! Niestety, nie było, bo popsuł je jeden z kolegów Grzesia. Niejaki Maks On i jego mama… Problemy zaczęły się już od przywitania i wręczenia podarunku. – No, Maksiu, daj koledze prezent… – chuda brunetka w butach na bardzo wysokim obcasie popychała nadąsanego chłopca w naszą stronę. Za każdym razem, gdy dźgała małego palcem w plecy, na jej nadgarstku pobrzękiwały złote bransoletki. Uśmiech miała taki sam jak makijaż, czyli przesadny i dość karykaturalny. – Chodź, Maksiu, będziemy się bawić – żona wyciągnęła rękę do małego. Myślała, że chłopiec jest po prostu wstydliwy i trzeba go zachęcić, ale się myliła. Maks zrobił obrażoną minę i głośno jęknął: – Żelki! – Maksiu – pochyliła się nad nim zawstydzona matka. – Przecież mówiłam ci, że żelki są w prezencie dla Grzesia. Nie możemy ich wyjąć. Ale na urodzinach na pewno będą inne słodycze, prawda? – zapytała żonę. – Jasne, oczywiście, że tak! – No, widzisz, syneczku. – Ja chcę żelki… – zawył Maksio. – Żelki, żelki, żelki… – popiskiwał i ciągnął mamę za długi płaszcz. Jednocześnie wystawiał rączkę w stronę torebki z prezentem...

Szczerze mówiąc, wolałabym nie spotkać Leona sam na sam, gdy będzie dorosły. Bo jakoś nie wierzę, że wyrośnie na przyzwoitego człowieka... Jakoś dwa miesiące po rozpoczęciu roku szkolnego odebrałam córkę jak co dzień po zajęciach i prowadziłam za rękę do samochodu. Od razu zauważyłam, że coś jest nie tak. Kaja nie podskakiwała, nie ciągnęła mnie na plac zabaw i nie pytała, czy kupię jej lizaka w osiedlowym sklepiku. Po prostu szła u mojego boku – wydawała się dość zamyślona. – Hej, Kajunia, wszystko w porządku? – nachyliłam się, zaniepokojona jej dziwnym zachowaniem. Jak dotąd wszystko układało się w szkole po naszej myśli Pani była fajna, nauka szła łatwo, koledzy i koleżanki byli mili… – Yhm – mruknęła tylko i szła dalej. Już wiedziałam, że mamy problem. – Kajuniu, chcesz lizaka? Kupię ci tego, co lubisz, i siądziemy sobie na ławce. – Nie chcę. – Ale sobie też kupię. Dobra? – wizja mamy z lizakiem trochę ją rozbawiła i zgodziła się na moją propozycję. Siadłyśmy na ławce i najpierw ja opowiadałam, jak minął mi dzień. Potem zaczęłam podpytywać małą o wrażenia ze szkoły. Próbowałam dowiedzieć się, co jadła, czego się nauczyła, czy wychodzili na dwór, kto narozrabiał, a kto był grzeczny. Gdy przeszliśmy do tej części rozmowy, Kaja nareszcie zdradziła, o co chodzi. – Leon był niegrzeczny. – A co zrobił? – Nie słuchał pani. Wyrywał się, jak go chciała złapać. – A dlaczego pani go łapała? – Bo szczypał Amelkę. – A tobie coś zrobił? – Zabrał mi gumkę i odgryzł kawałek. Tę różową, którą tak lubiłam… Zaczęła trząść jej się bródka, więc przytuliłam ją do siebie i pocieszałam, obiecując, że...