
Musiałam to zrobić. Musiałam zabrać Markowi naszego syna. Dziś wiem, że to był dla męża początek końca. Muszę opowiedzieć tę historię, bo szukam rozgrzeszenia. Sama nie potrafię sobie wybaczyć, choć pewnie postąpiłam słusznie.
Wybrałam dobro dziecka, a nie jego ojca
Decyzja ta pociągnęła za sobą jednak konsekwencje, które do dziś odbierają mi spokojny sen.
Marek zauroczył mnie od pierwszego wejrzenia. Energiczny, pewny siebie, z głową pełną fantastycznych planów. Nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak on – człowieka tak optymistycznie nastawionego do życia. Chodząca euforia, radość i energia. Po dwóch tygodniach znajomości zakochałam się w nim bez reszty, po sześciu miesiącach byliśmy zaręczeni, a po roku zostałam jego żoną.
Niestety, tuż po ślubie Marek zaczął się zmieniać. Gdzieś zniknęła ta energia i wigor, a jego samopoczucie pogarszało się z tygodnia na tydzień. Po dwóch miesiącach był już w depresji. Zdarzało mu się przeleżeć pół dnia w łóżku twarzą do ściany.
Miewał napady lęku, w trakcie których bez słowa wybiegał z domu. Płakał bez powodu. Po wielu namowach, poszedł do lekarza. Dostał leki, zwolnienie z pracy i skierowanie na terapię. Leczył się prawie pół roku i w końcu z tego wyszedł. Dochodził do siebie powoli. Przez kilka miesięcy zachowywał się bardzo powściągliwie.
Wyleczył się z depresji, ale ciągle jeszcze nie przypominał człowieka, którym był przed naszym ślubem. Cieszyłam się więc jak głupia, gdy w końcu po kolejnych tygodniach odzyskał tę dawną, szaloną energię.
Znów był cudowny
Wstawał dwie godziny przede mną, żeby poćwiczyć, poczytać o wspinaczce, którą się pasjonował. Gdy podnosiłam się z łóżka, na stole stało już śniadanie. A kiedy ja po całym dniu kładłam się spać, to on jeszcze słuchał muzyki, robił pompki albo coś na następny dzień gotował. Staraliśmy się wtedy o dziecko i dość szybko nam się udało.
Kiedy powiedziałam Markowi, że zaszłam w ciążę, skakał z radości. Do swoich dotychczasowych zajęć dodał lekturę książek o wychowywaniu dzieci i wielogodzinne poszukiwania stron internetowych związanych z tym tematem. Uśmiechałam się wtedy i powtarzałam sobie pod nosem: „Cały Marek…”.
To był ostatni raz, kiedy mówiłam to z rozrzewnieniem. Dokładnie trzy miesiące po narodzinach syna mąż znów wpadł w depresję. Tylko że teraz mieliśmy w domu dziecko.
Był mi bardzo potrzebny, a nie nadawał się do niczego
Znów leżał godzinami w łóżku. Z kolei w nocy nie wstawał do Piotrusia, bo był zbyt roztrzęsiony, żeby cokolwiek przy nim robić. Gdy brał małego na ręce, natychmiast dopadał go lęk. Tłumaczył, że przytłacza go poczucie obowiązku. Zdarzało mu się postawić pełny czajnik na kuchenkę bez podpalania gazu, a potem tę nieprzegotowaną, zimną wodę dawać do picia małemu.
Kiedyś też w tym depresyjnym rozkojarzeniu zostawił otwarte drzwi wejściowe, a raczkujący już Piotrek wyszedł na korytarz. Złapałam syna tuż przy schodach. Takich sytuacji było mnóstwo, więc Marek znów zaczął się leczyć na depresję. Szybko okazało się, że problem jest bardziej złożony.
Mąż cierpiał na tak zwaną chorobę dwubiegunową. Z jednej strony była więc depresja, a z drugiej stan maniakalny. Objawiał się on nadmiernym pobudzeniem, przesadną wiarą w siebie i wyniszczającym apetytem na życie. Uświadomiłam sobie wtedy, że to, co brałam za jego szaloną radość życia, było przejawem choroby.
Marek wyszedł z depresji i pod opieką lekarzy żył bez objawów choroby przez dwa lata. Był normalny – czasem weselszy, czasem czymś przygnębiony, ale bez skrajności. Powoli wrócił też do wspinaczki. Znów zaczął się nią ekscytować, a ja straciłam czujność i nie dostrzegłam, że planowanie kolejnych wypraw staje się coraz bardziej obsesyjne.
W końcu Marek znów poddał się szaleństwu
Przepadł w planach wspinaczkowych i stracił pracę, bo regularnie ją zaniedbywał. Niedługo potem zaczęły się zdrady, bo ludzie cierpiący na tę chorobę często szukają ujścia swojej energii w seksie. Nie chcę już nawet opowiadać, ile razy i w jakich okolicznościach Marek mnie zdradził.
Nie ma sensu tego wspominać, tym bardziej, że rozwiodłam się z nim z innego powodu. Zdrady mogłabym mu jeszcze wybaczyć, bo przecież popychała go do nich choroba. Bałam się o dziecko. Piotrek powoli dorastał i coraz więcej rozumiał.
Rozchwianie emocjonalne ojca bardzo źle na niego wpływało. Wzbudzało lęk, wytrącało z równowagi. Ojciec, który albo płacze bez przyczyny, albo biega po domu w dzikim szale, nie jest solidnym filarem rodziny. Ostatecznie do wyprowadzki z domu i wystąpienia o rozwód skłoniła mnie sytuacja, która zmroziła mi krew w żyłach.
Byłam w pracy, gdy zadzwoniła do mnie sąsiadka
– Aga, czy ty wiesz, że twój mąż z synem chodzą po dachu naszego bloku?
– Jak to po dachu? O czym ty mówisz? – przeraziłam się.
– Przepraszam, że się wtrącam, ale stoję teraz pod klatką i właśnie ich widzę. Wychylają się znad krawędzi domu…
– Nie wygłupiaj się, Ewka! Żarty sobie stroisz?
– No nie.
Poprosiłam ją, żeby poszła na dach i kazała mojemu mężowi wracać z Piotrkiem do domu. Rzuciłam robotę i pojechałam do nich. Po drodze modliłam się, żeby nic się nie stało. Na szczęście po kilku minutach zadzwoniła sąsiadka. Powiedziała, że jej posłuchał i zabrał małego.
Marek tłumaczył mi wtedy, że chciał chłopaka przyzwyczajać do wysokości, żeby poszedł w jego ślady i zajął się wspinaczką.
– Nasz blok ma tylko cztery piętra, więc to żadne wyzwanie – uśmiechał się głupkowato.
Spakowałam Piotrka i pojechaliśmy do moich rodziców
Wtedy właśnie podjęłam ostateczną decyzję o rozstaniu z mężem. Pół roku później byliśmy już po rozwodzie. Marek walczył o Piotrka, ale potem znów wpadł w depresję. Choroba kolejny raz odebrała mu chęć do życia.
Gdy zobaczyłam, jak szybko zmieniają się jego nastroje, postanowiłam odebrać mu prawa rodzicielskie. Nie mogłam dopuścić, by miał jakąkolwiek kontrolę nad synem. Martwiłam się, że kiedyś zrobi mu krzywdę. Wygrałam sprawę. Sąd się nie wahał.
Historia choroby i stan mojego męża działały na moją korzyść. Nie cieszyłam się, ale poczułam ulgę, gdy usłyszałam wyrok. Szybko jednak zastąpiły ją wyrzuty sumienia, gdy jeszcze na sali sądowej spojrzałam w oczy Marka. Był przerażony. Dlatego po rozprawie dzwoniłam do niego codziennie i odwiedzałam go tak często, jak tylko mogłam.
Rzadko jednak zabierałam ze sobą syna.
Mąż był w fatalnym stanie
Uważałam, że Piotrek nie powinien być świadkiem jego udręki. Byłam przekonana, że spotkania z Markiem pogrążonym w depresji odbiłyby się na jego zdrowiu psychicznym. Trudnych sytuacji było wiele. Pamiętam, jak któregoś dnia wychodziliśmy od Marka, a on nagle upadł na kolana przed synem i wtulił się w niego z całej siły.
Trzymał go tak mocno i rozpaczliwie, że po chwili zobaczyłam w oczach Piotrka strach. Nie wiedział, co się dzieje, i jak ma zareagować.
– No dobra, idziemy – złapałam syna za rękę. – Chłopaki, dosyć już tych czułości – dodałam najbardziej swobodnym tonem, na jaki było mnie stać.
Marek spojrzał na syna zapłakanymi oczami i powiedział:
– Mama ma rację, lepiej idźcie.
– Możemy zostać… – odparł syn.
– Nie, nie. Zostawcie wariata samego – uśmiechnął się gorzko, a my poszliśmy.
Izolowałam ich od siebie, bo czułam, że tak jest dla syna najlepiej. Jednocześnie wiedziałam, że w ten sposób jeszcze bardziej pogrążam Marka.
No i jego stan rzeczywiście się pogarszał. Namawiałam go wiele razy, żeby poszedł do szpitala, ale on bronił się, jak mógł.
– W wariatkowie umrę – mówił.
Spodziewałam się więc najgorszego. Po dwóch miesiącach regularnych rozmów telefonicznych nadszedł dzień, w którym nie odebrał. Poszłam do jego mieszkania po pracy. Zanim przekręciłam klucz w zamku, już przeczuwałam, że Marka z nami nie ma. Została mi tylko potworna formalność. Wejść i sprawdzić, jak to zrobił. Sprawdziłam.
Choroba z nim wygrała. Od jego śmierci minął rok, a ja wciąż zastanawiam się, czy powinnam była postąpić inaczej. Czy nie należało bardziej o Marka walczyć? Może za bardzo skupiłam się na dobru syna? Widzę, że Piotrek też ma do siebie żal. Że zmaga się nie tylko z traumą po stracie ojca, ale i z wyrzutami sumienia. Nie wiem… Po prostu nie wiem, czy dobrze zrobiłam.
Agnieszka, lat 36
Czytaj także:
- „Marzyłam o drugim wnuku, ale nie sądziłam, że już go mam. Córka ukryła, że urodziła bliźniaki i jednego oddała do adopcji”
- „Syn mając 17 lat zaliczył >>wpadkę<<. Myślałam, że przegrał życie, a on wygrał coś cenniejszego. Miłość własnej córki”
- „Mój synek nie może spać, odkąd mąż zaprowadził go do trumny dziadka. Czy dziecko powinno oglądać takie rzeczy?”

Moja historia wcale nie jest taka znów nadzwyczajna. Wiem, że niektórzy faceci mają kochanki i dzieci z tych związków. Ale choć ja mam żonę i córkę w jednym związku, a także ukochaną kobietę i syna w drugim – nieformalnym, to nie mogę myśleć o sobie jako o tym, który „zdradza żonę z kochanką”. W moim wypadku sprawa jest bardziej skomplikowana, ponieważ… kocham je obie. Nie tylko obie kobiety: Annę i Irinę. Również obie rodziny, które z nimi tworzę. Moja 8-letnia córeczka Wiktoria jest mi nie mniej bliska niż niespełna dwuletni Kola. Spotkałem ją na imprezie firmowej Jak to się wszystko zaczęło? I kiedy? Trudno powiedzieć, bo impulsem, który popchnął mnie w ramiona Iriny, nie było oziębienie uczuć, ale – paradoksalnie – straszna tęsknota za żoną. Najpierw to była tylko fizyczna fascynacja. Nie mogę zaprzeczyć – fakt, że z żoną widywałem się tak rzadko i w związku z tym byłem po prostu seksualnie wygłodzony, nie był bez znaczenia. Lecz potem odkryłem w Irinie wspaniałą towarzyszkę życia – prawdziwego przyjaciela, po prostu dobrego człowieka. I tak od czterech lat moje życie upływa na kursowaniu pomiędzy Kijowem a Warszawą, gdzie mieści się centrala mojej firmy. Obowiązki służbowe często zmuszają mnie do pozostania na Ukrainie nawet kilka miesięcy. Potem na jakiś czas wracam do Polski. Pierwszy rok był bardzo trudny, nie potrafiłem przyzwyczaić się do długiej rozłąki z żoną. Ona nie mogła do mnie przyjeżdżać, bo raz, że pracuje, dwa – nasza córeczka była wtedy już w przedszkolu. Anna odwiedzała mnie więc w Kijowie rzadko. Drugi rok był już znacznie łatwiejszy, poznałem wiele osób z firmy. Z kilkoma nawet się zaprzyjaźniłem. Irinę spotkałem na imprezie firmowej. Było głośno, tłoczno i wesoło. W pewnym momencie zderzyłem się z niosącą stertę...

Dla rodzica nie ma nic gorszego niż utrata dziecka. Aldona musiała tego doświadczyć, by mnie zrozumieć... Znowu jej „coś wypadło”. Trzeci raz w ciągu dwóch miesięcy. Moja była co rusz padała ofiarą niefortunnych zbiegów okoliczności. A wszystko zawsze wtedy, kiedy miałem spotkać się z Zosią, naszą pięcioletnią córką. Za każdym razem, kiedy zbliżał się weekend, czułem ucisk w brzuchu. Czy tym razem uda mi się zobaczyć dziecko? Czy Aldona zdoła wrócić od matki, pokonać grypę żołądkową, naprawić samochód, uporać się z rozbitym oknem na sobotę rano, żebym mógł przyjechać i trochę pobawić się z Zosią? Bo o zabieraniu jej gdziekolwiek nie było nawet mowy. Mogłem widywać się z własną córką wyłącznie pod czujnym okiem jej matki, co też mnie denerwowało, ale starałem się nie zaogniać sprawy. Aldona i ja byliśmy małżeństwem przez cztery lata. Kiedy Zosia miała dwa i pół roku, żona zaczęła szukać powodów do separacji, a potem do rozwodu. Wkrótce po nim okazało się, że powodem był niejaki Sebastian, były policjant, którego poznała podczas warsztatów na temat bezpieczeństwa kobiet. Ich synek, Ignaś, urodził się osiem miesięcy po tym, jak pani sędzia ogłosiła nasz rozwód. Nawet mnie to nie zdziwiło ani nie zabolało. Miałem dosyć wiecznych pretensji mojej eks i w pewnym sensie cieszyłem się, że teraz inny facet będzie się z nią użerał. – Wszystko w porządku? Zosia zdrowa? – w piątek przed wizytą zadzwoniłem do Aldony. – Będę na dziesiątą. – Lepiej na dwunastą, bo rano idę z nią do alergologa – po jej tonie wyczułem, że będą kłopoty z tym widzeniem. – Albo lepiej zadzwoń koło południa, dam ci znać, jak nam idzie. Bo może być kolejka. Miałem ochotę wykrzyczeć jej, że wiem, że robi to specjalnie. Nie pracowała zawodowo, więc mogła się umówić na dowolny...

– No cóż, może następnym razem się uda. Do trzech razy sztuka – teściowa westchnęła wymownie i wyszła z sali, stukając obcasami o posadzkę. Na swoją drugą, dopiero co urodzoną wnuczkę spojrzała tylko raz, z wyraźnym niesmakiem . Nawet jej nie dotknęła… Aż mnie zmroziło. Wiedziałam, co prawda, że w rodzinie Kuby liczą się tylko chłopcy. I mimo że od pierwszego USG mówiliśmy jego rodzicom, iż na świat przyjdzie nasza druga córka – do ostatniej chwili liczyli jednak na pomyłkę lekarzy i na to, że urodzę syna. No, ale takie zachowanie – tego było już za wiele! Co ta dziewczyneczka, słodko śpiąca jak aniołek, tym ludziom zawiniła, że tak ją potraktowali? Za kogo się uważali? Na dodatek świadkiem tego upokorzenia była moja siostra… Ze wstydu odwróciłam zaczerwienioną twarz do okna, licząc na to, że Lidka niczego nie zauważy. Niestety, przed bystrym okiem mojej siostry niewiele można było ukryć. Przyjrzała mi się bacznie i powiedziała: – A tę starą wiedźmę co dzisiaj ugryzło? Taka wielka pani, a nie wie, że jak się przychodzi do szpitala, do noworodka, to się nie denerwuje mamy i mówi same miłe rzeczy o maleństwie? – Ona tak zawsze… – odpowiedziałam cicho, kątem oka patrząc na słodko śpiącą Andżelikę – Nie mów, że do tej pory tego nie zauważyłaś. Ja już się przyzwyczaiłam. Natalka też – dodałam, nie potrafiąc ukryć łez, które nieoczekiwanie napłynęły mi do oczu. Nawet nie chciałam sobie wyobrażać, co czuje moja starsza córeczka przez to, że ma takich a nie innych dziadków! Nigdy nie przepadałam za swoją teściową Z wzajemnością zresztą. Ta okropna baba, dyrektorka miejscowego liceum, od pierwszej chwili, odkąd zaczęłam spotykać się z Kubą, dawała mi do zrozumienia, że nie jestem wystarczająco dobra dla jej syna. – To kim twój tata...