
Poród - czego się mam spodziewać?
Zaczęłam rodzić 13 sierpnia
W szpitalu
Czułam się jak pijana
Cieszę się, że mogłem w tobą być

Chciałabym się podzielić z wami historią z mojego życia. Choć ma piękne zakończenie, to na początku nie była usłana różami. Z moim chłopakiem (teraz już mężem) byliśmy parą. Poznaliśmy się za sprawą portalu internetowego. Od słowa do słowa, od smsa do smsa, wreszcie doszło do pierwszego spotkania na żywo. Oboje wpadliśmy sobie w oko. Spotykaliśmy się długi czas, aż w końcu przed weselem siostry zostaliśmy parą. Zabawa była przednia. Złapałam welon, ukochany krawat. Czyżby przeznaczenie? Byłam z nim bardzo szczęśliwa. Kiedyś byłam z rodziną w centrum handlowym, niedaleko mojego miejsca zamieszkania. Była tam taka magiczna fontanna. Można było wrzucić monetę i wypowiedzieć życzenie (taka studnia życzeń). Możecie się tylko domyślić, co było wtedy moim największym marzeniem... Czy można wierzyć w skuteczność testów? Z ukochanym czas mijał szybko. Spotykaliśmy się niemal codziennie, zazwyczaj w godzinach wieczornych (ja jeszcze studiowałam, on pracował). Nadszedł dla nas ten cudowny moment, w którym zbliżyliśmy się do siebie. Bez ściemy czy impulsu, że to znajomość na jedną noc. Znaliśmy się, wiedzieliśmy, jakie mamy oczekiwania i pragnienia względem siebie. Kochałam i czułam się kochana. Najpiękniejszy aspekt, jaki czuć może młoda kobieta. Dni mijały jak zwykle, a mi spóźniał się okres. Myślałam, może z nerwów? Dla pewności zrobiłam test ciążowy . Brałam pod uwagę, że mogłam zajść w ciążę. Wynik: negatywny. Szczęście? A może rozczarowanie? Tego nie wiem... Chciałam mieć dziecko, wiedziałam, że ukochany to ten jedyny na całe życie. Lecz chciałam żyć w harmonii z Bogiem i wiedziałam, że urodzę dziecko wtedy, kiedy Bóg nim mnie obdarzy. Mijały kolejne dni, a miesiączki, jak nie było, tak nie było. Zrobiłam kolejny test, tym razem: "pozytywny". Serce biło mi jak oszalałe, nie...

Nadszedł dzień wyznaczony przez lekarza prowadzącego - data porodu . Nic się nie działo. Pojechałam do szpitala, żeby zobaczyć się z panią doktor i zorientować się, co dalej. Kiedy weszłam na oddział, dowiedziałam się, że jest na urlopie! Moje poczucie bezpieczeństwa runęło. Co mam teraz robić...? Chciało mi się płakać. Musiałam jednak działać... Przecież moje dziecko może chcieć przyjść na świat w każdej chwili, a to już czas. Zaczepiłam na korytarzu ordynatora oddziału. Zapytałam, co robić. Odburknął, że przyjąć się na oddział, albo gdzieś ambulatoryjnie sprawdzić na własną rękę. Spanikowana myślałam: "Mam rodzić na własną rękę?! Gdzie gdzieś?! Sama mam się przyjąć na oddział?" Wyszłam przed szpital i zaczęłam płakać, bo nie wiedziałam co począć dalej . "Przyjęłam się na oddział" Mąż mnie trochę uspokoił i kiedy już mi przeszło, udałam się na izbę przyjęć i "przyjęłam się" na oddział. Był wtorek. Dni w szpitalu strasznie się dłużyły. Leżałam i słuchałam opowieści, zastanawiając się, jak będzie wyglądał mój poród . Wtedy po raz pierwszy naprawdę zaczęłam o tym myśleć. Wcześniej nigdy nie analizowałam przebiegu porodów, nie układałam sobie w głowie scenariusza przebiegu mojego. Pobyt w szpitalu mijał spokojnie, aż do czwartkowego popołudnia. Właśnie wtedy się zaczęło... W toalecie zauważyłam różową wydzielinę. Od razu zgłosiłam ten fakt pielęgniarce, która przekazała tą informację lekarzowi dyżurującemu. Po popołudniowym obchodzie zostałam zbadana. Pan doktor stwierdził, że wody zaczęły się sączyć i przeniósł mnie na salę przedporodową. Leżałam tam sama, nie mogąc zebrać myśli. Zastanawiałam się: "Co dalej?" To pytanie prześladowało mnie nieustannie. Nie musiałam długo czekać na odpowiedź Wieczorem pojawiły się bóle , a na...

Nie chciałam rodzić bez mojego męża. Niestety on często wyjeżdża w delegacje. Tego dnia również go nie było. Jednak nie martwiłam się, czułam się wyjątkowo dobrze, a poza tym do terminu porodu były jeszcze dwa tygodnie. Około 24.00 obudziłam się, bo musiałam iść do toalety. Gdy wstałam, zaczęły odchodzić mi wody płodowe . Zadzwoniłam do męża. Przejął się, ale w nocy nie miał jak dotrzeć do domu. Pomyślałam: trudno, będę rodzić sama . Zaczęłam się przygotowywać do szpitala. Zawiózł mnie do niego szwagier. Modlił się szczęśliwe rozwiązanie Na izbie przyjęć podpięto mnie do KTG , nie czułam bólu, cierpliwie czekałam na rozwój sytuacji. Po jakimś czasie zadzwonił mąż , powiedział, że jest już pod szpitalem. Będzie u mnie za 10 minut, musi tylko coś załatwić. Okazało się, że obok szpitala był kościół, mąż poszedł pomodlić się o szczęśliwy poród. Byłam szczęśliwa, że mimo problemów dotarł na czas do szpitala (musiał biec kilka kilometrów do głównej drogi, gdzie czekał na niego ktoś z samochodem). Oboje byliśmy bardzo zmęczeni, więc co chwilę przysypialiśmy. Co się dzieje z moim dzieckiem? Po siedmiu godzinach czekania dostałam kroplówkę na przyspieszenie porodu. Po jakimś czasie skurcze były coraz mocniejsze. Paweł próbował mi dodać otuchy, ale niewiele to pomogło. Poprosiłam, by poszedł po położną. Rodziłam . Paweł był przez cały czas przy mnie. Trzymał mnie za rękę, podawał mi wodę, ocierał czoło. Po wielu trudach urodził się nasz synek. Nie miałam okazji go zobaczyć, tak szybko go zabrali. Nie płakał. Martwiłam się, dopytywałam położną, co się dzieje, dlaczego nie mogę zobaczyć mojego dziecka. Uspokajała mnie, że mały jest zmęczony porodem . W rzeczywistości mały był reanimowany. Od lekarki dowiedzieliśmy się, że nasz synek dostał tylko 1 punkt w skali Apgar . Nie oddycha...