
Moi rodzice? Nie chcę ich znać! Wykreśliłam ich ze swojego życia i serca. Dobrze im tak, za to wszystko, co mi zrobili. Chociaż wydaje mi się, że zbytnio z tego powodu nie cierpią, bo ja, ich córka, jedynaczka – w ogóle ich nie obchodzę!
Pieniądze. W naszym domu tylko o tym się rozmawiało
Moi rodzice prowadzili dwa odrębne biznesy i wszystkie ich dialogi kręciły się wokół tego: Kto ile ich zarobił? Ile trzeba zapłacić podatku? Dlaczego ojca interes rozwija się lepiej? Dlaczego matka chce dokapitalizować firmę… I tak dalej. Nigdy nie spytano mnie, jak idzie mi w szkole.
Ojciec nigdy nie wziął mnie na kolana, nie przytulił, nie powiedział, że mnie kocha i jestem dla niego najpiękniejsza na świecie. Z tamtego czasu pamiętam tylko jedną szczęśliwą niedzielę. Rodzice zabrali mnie do wesołego miasteczka. Chyba kłócili się jak zwykle, ale wśród ludzi, w gwarze otaczających mnie rozmów i skocznej muzyki, nie słyszałam ich. Siedząc na karuzeli i wirując, patrzyłam w niebo i szeptałam:
– Boże, gdybyś mógł dać mi tyle radości, ile w tej chwili, choćby tylko jeden raz w miesiącu, to przysięgałam, że będę najlepszą uczennicą nie tylko w klasie, ale i w całej szkole.
Ale taka niedziela już nigdy więcej się nie powtórzyła.
Za to w domu wybuchały coraz częstsze awantury
Słyszałam je rano, słyszałam, gdy wracałam ze szkoły i kiedy kładłam się spać. Próbowałam nie słuchać wyzwisk, jakimi obrzucali się moi rodzice – kiedy podnosili głosy, nakładałam na uszy słuchawki i rozkręcałam muzykę na maksa. Przez jakiś czas to pomagało. Kiedy skończyłam piętnaście lat, oboje zaczęli szukać u mnie poparcia dla swoich racji.
Tak więc kiedy odrabiałam lekcje, matka nieoczekiwanie wpadała do mojego pokoju. Najpierw szlochała. Przytulała mnie, odsuwała od siebie, znowu przytulała i cały czas powtarzała:
– Pamiętaj, nigdy nie wychodź za mąż, za żadnego faceta. Najpierw zrobi ci bachora (czy to miało być o mnie?), potem będzie chciał, żebyś dawała mu d… co noc, a i tak sam na boku będzie miał kilka dziwek. Tak, tak, mówię o tym skur… twoim ojcu, co lata za młodymi dupami i rżnie wszystkie, które mu się nawiną pod…
Tak właśnie moja mama mówiła do piętnastoletniej córki!
Kiedy już wykrzyczała się i wypłakała, wychodziła z mojego pokoju, trzaskając drzwiami, jakbym to ja była wszystkiemu winna. Nie musiałam patrzeć, gdzie skieruje swoje kroki. Szła do barku. Nalewała sobie solidnego drinka i zaczynała picie, które kończyło się około północy.
Po jej wyjściu przychodził do mnie ojciec. Mówił, żebym nie słuchała tej starej kur… I radził, żebym, jak tylko dorosnę, znalazła sobie faceta i uciekła z domu, w którym życie zatruwa nam „ten upierdliwy koczkodan”.
Moim rodzicom było obojętne, jakie mam wyniki w nauce i kim chcę zostać w przyszłości. Według nich miałam tak dobrze, jakbym była pączkiem obtoczonym w lukrze. Od dziecka miałam nianię, która potem, gdy dorosłam, była też naszą gosposią.
Jeśli kiedykolwiek byłam szczęśliwa, to tylko dzięki Michalinie
To ona pierwsza pokazała mi ZOO, nauczyła jeździć na rowerze, była dumna z moich piątek i namawiała, żebym coraz więcej rysowała, gdyż bardzo podobają się jej moje prace. To ona uspokajała mnie, gdy dostałam pierwszą miesiączkę. Pod koniec szkoły średniej miałam już dosyć. Chciałam, żeby rodzice wreszcie zwrócili na mnie uwagę.
Przestałam się uczyć. Po pierwszym półroczu miałam sześć dwój. Wtedy oboje zrobili mi dziką awanturę, że jestem niewdzięczna, że nie potrafię docenić tego, co dla mnie robią. Wściekły ojciec zakazał mi siadania ze wszystkimi przy stole. Miałam jeść na stojąco przy kuchni z cynowej miski. W niej codziennie znajdowała się zupa kartoflana. Miało tak być do czasu, aż znowu nie zostanę piątkową uczennicą.
– Może to cię nauczy szanować nasze starania, żeby nie brakowało ci ptasiego mleka – wysyczał. – Pieniądze trzeba szanować, nawet jeśli przychodzą do ciebie tak łatwo.
Jadłam więc tę zupę przez trzy miesiące
Znowu miałam same piątki. Następnego dnia po zebraniu semestralnym, na którym matka dowiedziała się, że jestem znowu najlepsza w klasie, poszłam do pobliskiego domu dziecka. Poprosiłam o spotkanie z dyrektorką. Kiedy znalazłam się w jej gabinecie, zaczęłam błagać ją, żeby przyjęła mnie do siebie, że już dłużej nie mogę wytrzymać w domu, że to ponad moje siły.
Potem opowiedziałam swoją historię. Niestety, dyrektorka nie mogła spełnić mojej prośby. Za to po kilku dniach w naszym domu pojawił się inspektor wysłany z Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. Odnotował, że mieszkamy w ładnej willi, że w domu jest czysto, a ja w swoim pokoju mam komputer, telewizor i szafę pełną ubrań… Rodzice śmiali się głośno i mówili, że to wszystko jakaś pomyłka, że ostatnimi czasy miałam problemy z głową.
Przeżyłam wtedy kolejny szok.
Oni nie widzieli niczego nagannego w swoim zachowaniu
– Kłócimy się – przyznali przed inspektorem – ale jakie małżeństwa się nie kłócą? To prawda, czasami pijemy w domu alkohol. Ale nigdy nie była do nas wzywana na interwencję policja. Poza tym, w której z rodzin nie pije się alkoholu?
Po wyjściu inspektora ojciec zrobił mi dziką awanturę. Zagroził, że jeśli jeszcze raz wykręcę mu taki numer, to nie mam już czego szukać w jego domu. Po słowach: „w moim domu”, do rozmowy włączyła się matka:
– Jakim „twoim” domu? On należy również do mnie!
Minutę później zapomnieli o mnie, kłócąc się o to, kto więcej zapłacił za boazerie, terakoty, meble… Następnego dnia przyszła do mnie nasza gosposia, a w rzeczywistości moja najlepsza przyjaciółka.
Ułożyłyśmy plan, który miał przynieść mi wyzwolenie
Znowu wzięłam się za naukę. Po maturze zdałam do Akademii Sztuk Pięknych. Nikt tego w domu nawet nie zauważył. Zresztą żadne z rodziców nigdy nie spytało, na jaki kierunek się wybieram i kim chcę w życiu zostać! Pewnego dnia, kiedy rodzice pojechali do swoich firm, spakowałam rzeczy i przeniosłam się do mieszkania gosposi.
Złożyłam też w sądzie pozew alimentacyjny wobec moich rodziców. Byli zszokowani, kiedy spotkaliśmy się w sądzie. W trakcie procesu przedstawiłam wielu świadków. Ze względu na wysokie zarobki rodziców sąd przyznał mi dwa tysiące złotych alimentów. Wystarczy mi na wynajęcie mieszkania i skromne życie.
Kiedy opuszczaliśmy salę sądową, ojciec podszedł do mnie i syknął.
– Nigdy ci tego nie daruję!
Odpowiedziałam z równą zaciętością:
– Ja też wam nigdy nie zapomnę tego, co zrobiliście z moim dzieciństwem.
W ten sposób nasze drogi się rozeszły.
Monika, 18 lat
Czytaj także:
- „Córka zapragnęła mieć rodzeństwo, bo wszystkie jej koleżanki miały. To ona nas zmusiła, żebyśmy mieli drugie dziecko”
- „Nikoś urodził się w 26. tygodniu ciąży. Lekarze zapytali, czy chcemy go ratować. Jak matka może podjąć taką decyzję?”
- „Mąż co miesiąc pytał ją, czy jest już w ciąży. Traktował jak wybrakowany towar. To było upokarzające i bolesne”

Są na świecie rzeczy, które nie mają swojej ceny, na przykład... czas spędzony z własną rodziną. W ferworze obowiązków zapominamy, jak bardzo jest ważny, ale dzieci zaraz nam o tym przypomną. – Naprawdę nie możesz odwołać tego spotkania? – zrezygnowana patrzyłam, jak Marek szykuje się do wyjścia. – Przecież obiecałeś Kajtkowi. – Ala, nie utrudniaj – mąż popatrzył na mnie nieobecnym wzrokiem. – Wiesz, że muszę być dyspozycyjny. – Ale wciąż zapominasz, że masz rodzinę, żonę i syna – nie ustępowałam. – I co to za dyspozycyjność, służbowe spotkania w soboty, w niedziele, to jakieś niewolnictwo jest raczej – wybuchłam. – Co ty, jakiś cyrograf podpisałeś, czy co? – Umowę z firmą podpisałem rok temu i od roku zarabiam tyle, że wreszcie nam na nic nie brakuje – Marek wycedził przez zęby. – Czyżbyś o tym zapomniała? Już się nie odezwałam, nie było sensu. Tak było niemal codziennie, takie rozmowy stały się naszym chlebem powszednim. Ja mówiłam swoje, mąż swoje Odkąd Marek objął stanowisko głównego konsultanta w firmie, dom jakby dla niego przestał istnieć. Był dyspozycyjny przez dwadzieścia cztery godziny w pracy i z czasem stało się to coraz bardziej uciążliwe. Ja jeszcze skłonna byłabym to zaakceptować, rozumiałam ten dzisiejszy wyścig szczurów i doceniałam, że dzięki pracy męża żyliśmy na poziomie wyższym niż przeciętny. Trudno to jednak było wytłumaczyć naszemu dziesięcioletniemu synkowi. Kajtek wciąż dopominał się o swojego ojca, o jego uwagę, czas. – Zrozum, synku, ja muszę pracować i nic na to nie poradzę – usiłował mu tłumaczyć Marek. – Ale inni ojcowie też pracują – mały krzywił się wtedy płaczliwie. – I chodzą ze swoimi synkami na orlika, grają w nogę, widziałem,...

Dokładnie pamiętam dzień, w którym żona oznajmiła, że jest w ciąży… Czekałem na Ankę w samochodzie pod przychodnią lekarską, bo powiedziała mi, że musi iść na kontrolne badanie do ginekologa. Gdy wsiadła, miała na twarzy promienny uśmiech, a w ręce wydruk badania usg. Nigdy wcześniej nie poczułem czegoś takiego. Zaskoczenie, wzruszenie, radość – wszystkie te emocje zmieszały się ze sobą. Obiecałem sobie wtedy jedno: że będę najlepszym ojcem na świecie. To było poważne przyrzeczenie… Córka urodziła się w terminie. Była zdrowa, śliczna i gotowa, by zdezorganizować nam życie. Wiecznie domagała się uwagi, nieustannie potrzebowała towarzystwa i opieki. A my? Nie dość, że mnóstwo czasu poświęcaliśmy małej, to jeszcze uznaliśmy, że trzeba zmienić mieszkanie na większe – kawalerka z aneksem kuchennym już nam nie wystarczała. Wzięliśmy kredyt na trzypokojowe. To było duże obciążenie finansowe, ale jednocześnie pojawiła się szansa zawodowa. Kolega, z którym pracowałem, zaproponował, żebyśmy założyli własną firmę – doradztwo finansowe. Długo się zastanawiałem. Rozmawialiśmy z Anią o plusach i minusach takiego rozwiązania, lecz w końcu uznaliśmy, że trzeba spróbować. – Tylko żebyś o nas nie zapomniał – zażartowała wtedy żona. Nie zapomniałem, jednak musiałem trochę zaniedbać. Chcieliśmy z kolegą szybko rozwinąć skrzydła, żeby zacząć porządnie zarabiać. „Początki wymagają pełnego zaangażowania” – powtarzałem więc w domu, gdy zdarzyło mi się wrócić po dwudziestej drugiej. Tak samo tłumaczyłem się, gdy przyszło pracować w sobotę i niedzielę. Ania narzekała, że jest z dzieckiem sama, ja rozkładałem ręce i wyjaśniałem, że nie mogę inaczej. Bo nie mogłem – wtedy jeszcze musiałem pracować od rana do...

Weszłam do ulubionego sklepu zoologicznego po karmę dla rybek. Od progu poczułam specyficzny zapach, charakterystyczny dla takich sklepów. Mieszanka karmy, ziół, siana, trocin. Zawsze miło mi się to kojarzyło. Zanim podeszłam do lady, poprzyglądałam się zwierzakom w terrariach. Wesoło baraszkujące koszatniczki, śpiące pokotem myszki, świnka morska z noskiem przytkniętym do szyby, rozszczebiotane papużki. I patrzący spode łba królik miniaturka, który zapewne właśnie obmyślał, jak poprzegryzać kable w mieszkaniu przyszłego właściciela. Oj, mieliśmy kiedyś takiego łobuziaka. Jeden był, a rozrabiał za trzech. Nigdy więcej. – Dzień dobry, czy ma pani biało-beżowe chomiki? – za plecami usłyszałam zdenerwowany kobiecy głos. Pytanie było skierowane do ekspedientki stojącej za ladą. – Proszę zerknąć do terrarium – odparła spokojnie. – Jeśli któryś się pani spodoba, to go wyjmę. – Łaciaty mi potrzebny. To znaczy biały z beżowymi plamkami – tłumaczyła kobieta. – Synek wyjechał do babci na kilka dni, jutro wraca, a jego ukochany chomik leży sztywny i zimny w klatce. Nie wiem, co mu się stało. Jeszcze wczoraj zjadł marchewkę i ziarenka, brykał w nocy, słyszałam, jak hałasuje, a rano… leży nieżywy. Sprzedawczyni pokiwała głową, a ja odwróciłam się i zerknęłam na kobietę szukającą chomiczego sobowtóra. Mogła mieć koło trzydziestki. – Nie wiem, jak to powiem synkowi. Pomyślałam, że jeśli kupię takiego samego, to się nie zorientuje – przykucnęła przed terrarium z chomikami i przyglądała się im uważnie. Uśmiechnęłam się pod nosem. Sama parę razy biegałam do zoologicznego, żeby dokonać podmiany chomika. Może to niewychowawcze, ale Święty Mikołaj też nie istnieje, a podtrzymujemy tę piękną bajkę, póki się...