
Niby tak, ale… czasem naprawdę ciężko mi ciągnąć studia. Z jednej strony, zajęcia na uczelni stanowią fajną odskocznię od pieluszkowo-kaszkowego maratonu. Z drugiej, czy to wykład, czy ćwiczenia, tęsknię za Amelcią i w kółko się zastanawiam, co teraz robi, jak się czuje i czy wszystko z nią okej. Z kolei nauka w domu to czysta farsa. Teoretycznie możliwa, kiedy mała śpi, ale na Boga, nie jestem robotem, więc jak tylko trafi mi się chwila luzu, wykorzystuję ją na sen, relaksującą kąpiel albo czytanie i to bynajmniej nie naukowych dzieł.
Życie samotnej matki to zapieprz od rana do nocy
Kim jest jej ojciec? Nie wiem
Ja tymczasem musiałam się porządnie napracować, żeby zajść w ciążę. Nie zawracałam sobie głowy obliczaniem dni płodnych. Postawiłam na liczbę stosunków, przekonana, że im więcej prób, tym większe prawdopodobieństwo zapłodnienia. Wiem, że to brzmi niefajnie, technicznie i puszczalsko zarazem. Ale taka prawda. Prawda rzadko bywa ładna. Gdzie znajdowałam kandydatów na samców rozpłodowych? Różnie. No forach internetowych, na dyskotekach. Jak skłaniałam ich do stosunku bez zabezpieczenia? Też różnie. Czasem ściemniałam, że jestem dziewicą. Tę wersję sprzedałam sześciu facetom: sześć razy traciłam cnotę, to chyba rekord!
Czasem mówiłam, że byłam tylko z jednym chłopakiem, który właśnie mnie zostawił i muszę odreagować. Przekonywałam, że mam uczulenie na prezerwatywy albo biorę tabletki. Bla, bla, bla… Większość chętnie to łykała, widać popęd był u nich silniejszy niż rozsądek.
Co z nami dalej będzie? Na razie radzimy sobie dobrze. Studiuję, starzy przysyłają kasę. Może tak zostać. A jednak nie. Wygląda na to, że nadchodzi czas zmian, choć wcale ich nie oczekiwałam, nie pragnęłam… Przed chwilą dzwoniła mama. Namawiała, żebym do nich przyjechała, obiecywała, że mi załatwią pracę, pomogą przy Amelce i z nauką.
Beata, 26 lat
Czytaj także:
- „Mama bez słowa porzuciła mnie jak bezpańskiego psa. Po latach dowiedziałam się, że uciekła ze swoją wielką miłością”
- „Straciłam syna i nikt mi nie współczuł, a teściowa oskarżyła o potworne rzeczy”
- „Z dobrej woli pomogłam synowi przy wychowaniu wnuka. Z czasem stałam się ich służbą, a oni zaczęli mnie wyśmiewać”

Do niedawna Ola była pępkiem świata, wszystko kręciło się wokół niej, rodziców miała na wyłączność. Narodziny Amelki wszystko zmieniły. Nic dziwnego, że jest jej trudno... Na wieść o mojej drugiej ciąży cała rodzina zareagowała entuzjastycznie. No, może prawie cała, bo nasza pięcioletnia Olka wcale się nie ucieszyła. Powiedzieliśmy jej dopiero, gdy byłam w piątym miesiącu. Wolałam się nie spieszyć, bo zanim urodziłam Olę, poroniłam. Dlatego wcześniej nie przygotowywałam córki na to, że będzie miała rodzeństwo Bardzo się bałam komplikacji, chociaż mój lekarz był dobrej myśli i zapewniał mnie, że tym razem powinno się obejść bez niespodzianek. Na początku szóstego miesiąca ciąży zaczęłam urządzać pokoik dla maleństwa, które przyjdzie na świat, starając się zaangażować w to Olkę. – Im bardziej będzie się czuła potrzebna, tym lepiej przyjmie pojawienie się siostrzyczki – powiedziała mi koleżanka, która jest dziecięcym psychologiem. – Zabieraj ją do sklepów, pozwól jej wybierać śpioszki, zabawki. Niech się czuje ważna, będzie w końcu starszą siostrą. Robiłam, jak radziła mi Renia. Angażowałam Olkę w przygotowania, czytałam jej bajeczki poruszające tematykę ciąży i pojawienia się nowego domownika, dużo z nią rozmawiałam. Byłam pewna, że jest gotowa – jednak jak się okazało, wcale nie była. Kiedy przywieźliśmy ze szpitala Amelkę, Olka zachwyciła się co prawda siostrzyczką, jednak nie trwało to długo. Mała często płakała, co drażniło starszą córkę. – Cicho, głupia bekso! – krzyknęła Ola dwa tygodnie później i z całej siły kopnęła w łóżeczko. Tak się zdenerwowałam, że dałam jej klapsa i to był mój błąd – córka wpadła w histerię i ledwo ją uspokoiłam. – Nie chcę siostrzyczki! Nie chcę jej, nie chcę! Zabierzcie...

Od kilku tygodni kompletnie nie mogłam dogadać się z Nataszą. Myślałam, że od kiedy skończyła gimnazjum, najgorszy okres miałyśmy już za sobą, ale nie. Tak naprawdę czas największych konfliktów, awantur i walki dosłownie o wszystko zaczął się, kiedy moja córka skończyła siedemnaście lat. – I co? Zadzwonisz na policję, jak wyjdę z domu? – wrzeszczała do mnie na przykład, kiedy mówiłam, że nigdzie nie pójdzie o dwudziestej trzeciej i mam w nosie to, że jej przyjaciółki czekają pod klatką. – Bo wyobraź sobie, że nie zamierzam siedzieć tutaj i gapić się w telewizor, jak ty w moim wieku! To, że ty zmarnowałaś sobie życie, nie znaczy, że ja też muszę! „Żeby chociaż dodała na końcu: mamo" – pojawiła się absurdalna myśl w mojej głowie. „Żeby przynajmniej tym jednym słowem okazała, że chociaż trochę mnie szanuje, jest mi choć minimalnie wdzięczna…". Ale Natasza od dawna nie mówiła już do mnie „mamo”, zwracała się tak jakoś bezosobowo, właściwie zawsze krzycząc albo warcząc. Miałam wrażenie, że mną gardzi, może nawet mnie nienawidzi. Ciągle wypominała mi to, że jej nie rozumiem, bo w jej wieku nigdzie nie wychodziłam, nie miałam znajomych i „właściwie nigdy nie byłam młoda”, jak to zgrabnie ujęła. Muszę przyznać jej rację. Urodziłam ją, kiedy miałam siedemnaście lat. Naprawdę więc siedziałam w domu i zajmowałam się noworodkiem, zamiast imprezować i łazić z koleżankami po osiedlu. Ale za każdym razem, kiedy krzyczała mi w twarz, że zmarnowałam sobie życie, gryzłam się w język, by nie odpowiedzieć: „to twój ojciec mi je zmarnował, i w zasadzie trochę ty!”. Nie miałam do tej pory szczęścia do facetów… Z Kubusiem też nie było mi łatwo. Oczywiście czterolatek to co innego niż pełna pretensji siedemnastolatka, ale...

O tym, że jestem adoptowana, wiedziałam od zawsze. Rodzice nigdy nie ukrywali przede mną tego faktu. W sumie nawet nie wiem, jak i kiedy mi o tym powiedzieli. Chyba jakoś tak naturalnie od zawsze swobodnie o tym rozmawiali, bo nie pamiętam konkretnego momentu. Choć nie są moimi biologicznymi rodzicami, kochałam ich całym sercem i nie czułam potrzeby, by dociekać prawdy o moich genach. Wiedziałam, że zostałam porzucona w szpitalu i trafiłam do mojego obecnego domu, kiedy miałam zaledwie jedenaście tygodni. Ta wiedza mi wystarczyła. Czasem tylko pytałam mamę i tatę, dlaczego nie mam rodzeństwa. – Kochanie, dobrze wiesz, że nie mogliśmy z tatą mieć dzieci. Długo się staraliśmy, ale kiedy lekarze ostatecznie odebrali nam nadzieję, pomyśleliśmy o adopcji. Te wszystkie procedury, papierologia i cała ta przepychanka były okropne! Niby tyle dzieci czeka w domach dziecka na rodziców, a jak przychodzi co do czego, to robią mnóstwo trudności. Ja wiem, że tak musi być, dla bezpieczeństwa, ale zniechęciło nas to strasznie. I kiedy wreszcie dostaliśmy ciebie, nie chcieliśmy się już użerać z urzędami, tylko w pełni cieszyć tobą… – wyjaśniła mi mama. Kiedy byłam mała, brak rodzeństwa aż tak bardzo mi nie doskwierał. W przedszkolu i podstawówce czasem robiło mi się przykro – że koleżanki zawsze mają z kim się pobawić, a ja nie. W gimnazjum i liceum odczuwałam brak starszego rodzeństwa – starszy brat oznaczał możliwość poznania jego kolegów i przeżycia pierwszej miłości; starszej siostrze z kolei można było podbierać kosmetyki czy ciuchy. A ja byłam zawsze sama. Na szczęście miałam bratnią duszę. Basia była moją przyjaciółką już od podstawówki. To właśnie ona kiedyś powiedziała: – A skąd ty właściwie wiesz, że nie masz starszego brata? Albo siostry? Młodszej? Może ta twoja...