
Witek nie jest szczególnie przystojny ani zamożny. Pamiętam go jeszcze jako młodego chłopaczka – chudy, w okularach, był przez kolegów wyśmiewany i nazywany ciamajdą.
W domu mu się nie przelewało, bo ojca nie było, a rodzeństwa miał chyba z pięcioro
Jego żona była śliczna i z bogatej rodziny, więc ludzie się dziwili, że go chciała i poszła do ołtarza bez zgody ojca i matki. Młodzi bardzo się kochali; dzieci im się sypały, jak gruszki z drzewa! Kiedy doszli do siódemki, z Witka zaczęli się ludzie śmiać: że dzieciorób, że do niczego innego się nie nadaje, bo ani auta się nie dorobił, ani nawet telewizora.
Za ten telewizor najbardziej go obgadywali! Mam sklep spożywczy, jedyny w okolicy, więc najlepiej wiem, co się u kogo dzieje. Jako jedna z pierwszych się dowiedziałam, że żona Witka jest znowu w ciąży, ale tym razem źle się czuje, kwęka i kiepsko wygląda. Wszyscy jej współczuli.
„Przez tego niewydarzonego mężusia tak się urządziła” – mówili.
„Kto to słyszał, żeby kobieta co roku rodziła, bez odpoczynku…”.
Raz nawet na niego sąsiadki napadły u mnie w sklepie. Jak osy rozzłoszczone brzęczały, że w końcu dzieciom matkę odbierze, jak sobie nie odpuści. Witek, jak zwykle milczał. Spakował zakupy, wsiadł na rower i tyle go widziały.
Nawet go pożałowałam, bo przykro słuchać takich rzeczy, w dodatku publicznie
Ja bym sobie nie pozwoliła! Miałam dwóch mężów, obu pogoniłam, bo jeden gorszy pijak i nierób od drugiego. Po ślubie dopiero się okazało, co są warci. Chcieli mi wisieć na szyi i pasożytować na mnie, jak jakiś trujący bluszcz na zdrowym drzewie.
Nie ze mną takie numery! Na szczęście dzieci z tych małżeństw nie było, więc i rozwody dostałam szybko, choć adwokat sporo kosztował. Ale nie żałuję swoich decyzji. Może dlatego, że sama jestem taka energiczna, wkurza mnie ludzka ślamazarność.
Takie ciamajdy aż się proszą, żeby im ktoś nawtykał! Więc jak drugi raz Witkowi się u mnie w sklepie dostało, już mi go żal nie było!
To było po pogrzebie jego żony. Miała biedaczka bardzo wysokie ciśnienie, bóle głowy, torsje i takie skurcze całego ciała, że nią rzucało na wszystkie strony. W szpitalu zaraz zrobili jej cesarskie cięcie, ale nie przeżyła…
Tylko maleństwo dało się odratować, choć ze dwa miesiące ze szpitala nie wychodziło, bo chłopaczek był wcześniak i słabiutki. Kiedy ją chowali, ludzie aż się zanosili od płaczu, bo strasznie było patrzeć na Witka i siódemkę drobiazgu, z najstarszym, co ledwie skończył dwanaście lat.
Wszyscy tych dzieci żałowali, rodzina chciała nawet wziąć do siebie najmłodsze, ale Witek twardo powiedział „nie!”. Uparł się i już, chociaż nawet ksiądz go przekonywał, że może na jakiś czas dzieciom będzie lepiej u krewnych? Przez jakiś czas zajmowała się nimi i opieka społeczna i parafia, a sąsiedzi też zachodzili, ale jak znam ludzi, to bardziej z ciekawości niż ze szczerej chęci niesienia pomocy.
Z czasem to zainteresowanie wszystkim przeszło, a sama sprawa spowszedniała i Witek został sam.
Przed Wielkanocą przyszedł po zakupy
Był mocno przeziębiony, kaszlał, z nosa mu ciekło jak z kranu.
– Dzieci pozarażasz! – powiedziałam. – Gdzieś się tak załatwił?
– Dzieci już chorują, bo co i rusz które z nich lata porozbierane, jak w upał. Nie upilnujesz!
– Pewnie! Sam z taką gromadą… Jak ty dajesz radę?
– Daję, daję, tylko teraz nie mam jak jechać do apteki. Muszę kogoś poprosić.
– Co będziesz prosił. Daj recepty, jadę do gminy, przy okazji kupię, co trzeba.
W ten sposób zaczęła się moja bliższa znajomość z rodziną Witka.
I moja wielka miłość się zaczęła, pierwsza prawdziwa
Kiedy zaniosłam te leki na przeziębienie, zamurowało mnie! Sam chłop z siódemką dzieciaków, a czysto jak w laboratorium jakimś! Podłogi wyszorowane do białości, pościel krochmalona, ścierki nad kuchnią, jakby prosto z magla. Na białym blacie kuchennym stolnica, a na niej zagnieciony makaron!
Kto dziś sam robi makaron? A Witek robi, bo dzieciaki lubią domowy! Przyglądam się, jak miesza w garnkach. Gotuje codziennie. Zupa jest zawsze; musi być pożywna, najlepiej barszcz, pomidorowa, albo ogórkowa, ta jest ulubiona. Robi dużo surówek, bo zdrowe. Ma książki o żywieniu dzieci.
W ogóle sporo czyta, sam też, ale i bajki dla maluchów. Podobno bez bajki wieczorem nie zasną!
– Kiedy na to znajdujesz czas? – pytam.
– Żadna sprawa – mówi. – Nie mamy telewizora, więc nie tracę ani sekundy na to pudło. Zresztą dzieci bardzo pomagają.
Pytam, czy mogę zobaczyć najmłodsze? Prowadzi do pokoiku, gdzie stoi tapczan i łóżeczko. Ciepło tu jest, miło, kolorowo… Na ścianie fotografia żony Witka. Na stoliku wanienka, pieluchy, zasypki i wszystko, co trzeba niemowlakowi.
Malec wygląda jak okaz zdrowia
Jestem w szoku! Serce mi się wyrywa do tego dzieciaczka, chciałabym go wziąć na ręce, ale nie mam odwagi o to poprosić. Więc tylko patrzę, aż oczy mi się robią mokre, a Witek mówi:
– No, nie trzeba płakać. Tutaj było aż za dużo łez. Wystarczy!
Nie mogę zasnąć tej nocy. Co oczy przymknę, to widzę Witka i jego dzieciaki. Grzeczne, skupione przy ojcu, jakby wiedziały, że to on trzyma teraz stery. Mówi cicho i spokojnie, często się uśmiecha, a słuchają, jakby był supermanem jakimś.
Pierwszy raz widzę takiego faceta!
Cały dzień nie mogę się na niczym skupić. Niecierpliwie czekam do zamknięcia sklepu. Pakuję sok malinowy, kawałek kiełbasy, słodycze i lecę do Witka. Jest zdziwiony i niezadowolony z prezentów.
– Sok mamy – mówi. – W ogrodzie pełno malin, więc zrobiłem. Za wędlinę i cukierki dziękuję, ale nie stać mnie.
– Nie bądź głupi – tłumaczę. – To dla dzieciaków. Nie chcę pieniędzy.
– A ja nie chcę łaski!
– Ty nie bądź taki hardy – mówię. – Daj sobie pomóc! To żaden wstyd.
Ale on się upiera. Chce, żebym sobie poszła. Tylko, że ze mną nie tak łatwo!
– Dzieci niewinne, że tak się u was porobiło – mówię. – Jestem sama, mogę wpaść od czasu do czasu i zająć się domem. Co ci szkodzi spróbować?
– Żeby ludzie zaczęli gadać, że sobie nie radzę? W „opiece” mi zapowiedzieli, że patrzą na mnie przez lupę. Będą węszyć, aż mi w końcu dzieci odbiorą. Może i ty zerkasz na któreś dla siebie?
Pojmuję, że z nim trzeba powoli. Mam plan.
Codziennie przychodzę i pomagam
Z dzieciakami się zaprzyjaźniam, coś przepiorę, poprzyszywam guziki. Witek prawie ze mną nie rozmawia, ale w końcu przyzwyczaja się, że jestem z nimi. Niedawno pozwolił mi wykąpać maluszka. Kiedy go przytuliłam do serca, zrozumiałam, że znalazłam swoje szczęście. Witka kocham i wierzę, że nie jestem mu obojętna. Czasami łapię jego ukradkowe spojrzenie i mam wrażenie, jakby chciał powiedzieć: „potrzebuję więcej czasu”. Czekam. Moja miłość jest cierpliwa.
Danuta, lat 38
Czytaj także:
- „Mój syn zawsze był rozpuszczany przez dziadków. Skończyło się na tym, że… zaczął ich okradać!”
- „Byłam zła na córkę, że wiecznie zawraca mi głowę. Ale jak można obwiniać dziecko, że pragnie uwagi rodzica?”
- „Marzyłam o wielkiej rodzinie, ale życie mnie zweryfikowało. Byłam bezpłodna. Moją matczyną miłość przelałam na córkę sąsiadki”

Przyznaję, może jestem staroświecka, ale ten widok trochę mnie zaskoczył. Przystojny, wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w roli... pana przedszkolanka? To jest możliwe! Pan Krzyś, wychowawca mojego synka, zrobił na nim duże wrażenie. Zresztą nie tylko na nim, na innych dzieciach też. No i... na mnie! – Wiesz, mamusiu, mamy nowego pana przedszkolanka – wypalił Bartuś, mój czteroletni synek. – Chciałeś chyba powiedzieć „panią przedszkolankę”? – próbowałam go poprawić, ale mi przerwał. – Nie. To jest pan. Pan Krzyś. Spojrzałam na Ewelinę, moją siostrę Potaknęła z tajemniczym uśmiechem. Ewelina pełniła funkcję pełnoetatowej niani swojego siostrzeńca, ponieważ ja, samotna matka, „spełniałam się” zawodowo. W każdym razie tyrałam od rana do wieczora w małej, ale ambitnej agencji reklamowej, żeby związać koniec z końcem. Bartusia widywałam dosłownie na chwilę przed położeniem go spać. Ewelina jeszcze studiuje. Wprowadziła się do mnie, kiedy zerwała z chłopakiem. Nie mogła się pozbierać, a zawsze byłyśmy sobie bardzo bliskie. Ja akurat właśnie zdążyłam się otrząsnąć po rozpadzie mojego związku z ojcem Bartka. Nie byliśmy małżeństwem Może to i dobrze, zaoszczędziliśmy sobie szarpaniny w sądach. Wystarczyło, że serce mocno mnie przy tym zabolało. Na szczęście Bartuś był wtedy malutki, a i tak nieczęsto widywał wcześniej Roberta. Nie mieszkaliśmy ze sobą zbyt długo. Mam więc nadzieję, że tylko moje serce zostało zranione. Potem Robert odciął się od nas całkowicie. Miał już kogoś nowego, planował ślub. Cóż, okazał się nic nie wartym gnojkiem. Trzeba było żyć dalej i jakoś sobie radzić. W sumie – musiałam to przyznać – prowadziłyśmy z Eweliną wzorcowe gospodarstwo domowe. Ja zarabiałam na dom, ona zajmowała się dzieckiem i gotowała....

Dochodziła szesnasta. Właśnie kończyłam przygotowywać sprawozdanie na jutrzejsze zebranie w firmie, gdy odezwała się komórka. Dzwonił mój ośmioletni synek – Kubuś. – Mamo, nie chcę tu być. Tęsknię za tobą – usłyszałam dramatyczne błaganie. Zerwałam się z krzesła jak oparzona. – Synku, spokojnie, bądź dzielny, mamusia jutro po ciebie przyjedzie – zaczęłam go uspokajać. Kubuś na szczęście szybko przestał płakać. – Obiecujesz? – dopytywał na koniec. – Słowo harcerza – odparłam. Błyskawicznie pozbierałam papiery z biurka i przekazałam koleżance. – Na jutro biorę urlop na żądanie, muszę jechać po synka – powiedziałam i pośpiesznie wybiegłam z biura. Przez całą drogę do domu zastanawiałam się, dlaczego byłam taka głupia i pozwoliłam Kubusiowi wyjechać na te Mazury... Kiedy mój synek po raz pierwszy powiedział o tym, że chce pojechać na obóz zuchowy, wcale się tym nie przejęłam. Myślałam, że to chwilowa zachcianka i szybko o niej zapomni. Ale on ciągle wracał do tego tematu. – Mamo, mamo, na ten obóz pojadą chłopaki z innych szkół. Będziemy bawić się w podchody i szukać skarbów w lesie. Mówię ci, będzie super! – opowiadał podekscytowany. Ale ja wcale nie byłam o tym przekonana Dobrze jeszcze pamiętałam, jak trudno było Kubie odnaleźć się wśród kolegów w szkole. Wcześniej nie chodził do przedszkola, bo zajmowała się nim moja mama. Więc dopiero w zerówce zetknął się z większą grupą rówieśników. I zupełnie się nie potrafił w niej odnaleźć. Był zbyt spokojny, nieśmiały... Dzieci go popychały, wyśmiewały się z niego, a on nie potrafił się bronić. Co gorsza, ja też nie bardzo wiedziałam, jak go tego nauczyć. Do dziś...

Miałam siedem lat, kiedy Marysia przyszła na świat. Nie znosiłam jej od momentu, kiedy dowiedziałam się, że Beata jest w ciąży. Byłam zazdrosna. Uważałam, że zabiera mi uwagę taty, że rodzice troszczą się o nią bardziej niż o mnie, że poświęcają jej za dużo czasu. Byłam wściekła, że Beata jest jej prawdziwą mamą, a nie moją. Mama umarła, kiedy miałam trzy lata, prawie jej nie pamiętałam. Najwięcej zajmowała się mną babcia Kasia, mama taty. Jednak wszystkie święta, niedziele, urlopy spędzałam z tatą. Był tylko mój i tylko dla mnie. Koleżanki w przedszkolu opowiadały o swoich mamach, a ja miałam tylko tatę i dziadków. Czułam wtedy zazdrość, ale nie chciałam się do tego przyznawać. Beata pojawiła się w naszym życiu nagle. Początkowo podchodziłam do niej nieufnie, ale ona nie była macochą z bajki o Kopciuszku. Była młoda i śliczna, miała kręcone, rude włosy i ogromne, zielone oczy. Bardzo się z moim tatą kochali, już wtedy widziałam to w ich spojrzeniach. Spędzała u nas coraz więcej czasu, czytała mi książki, razem rysowałyśmy lub oglądałyśmy bajki. Aż w końcu tak jakoś naturalnie wyszło, że u nas zamieszkała. Raz przyszła po mnie do przedszkola. Koleżanka powiedziała mi wtedy: – Ale masz śliczną mamę. Jeszcze tego samego dnia zapytałam Beatę, kiedy kładła mnie spać: – Czy mogę mówić do ciebie mamo? Przytuliła mnie mocno: – Oczywiście, kochanie, jesteś przecież moją małą córeczką. Bardzo cię kocham. – Ja ciebie też, mamusiu. Od tej chwili Beata została moją mamą, mimo że ślub rodzice wzięli dopiero pół roku później. Rodzice mojej prawdziwej mamy chyba nie byli z tego zadowoleni. Słyszałam raz, jak babcia kłóciła się z tatą. – Ona już miała matkę – mówiła babcia. –...