
Kto jak kto, ale niemiły sąsiad z góry to mi raczej nie pomoże... Kiedy człowiek wprowadza się do nowego mieszkania, zawsze stara się myśleć optymistycznie, że będzie miał miłych sąsiadów. Przeprowadzałam się już kilka razy i zawsze trafiałam na porządnych ludzi.
Dlaczego więc teraz miałoby być inaczej?
Gdy dowiedzieliśmy się z Krzysiem, że zostaniemy rodzicami, byliśmy w siódmym niebie, ale też zdawaliśmy sobie sprawę, że do naszej mikroskopijnej kawalerki trudno będzie wcisnąć dziecięce łóżeczko, a w wąskim korytarzyku za nic nie zmieści się wózek. Mieliśmy w planach kupienie większego lokum, ale za rok, czy dwa, kiedy odłożymy trochę pieniędzy…
Dziecko przyspieszyło nasze działania. Na szczęście moi i Krzysia rodzice obiecali, że się dołożą i faktycznie nam pomogli. Dwupokojowe mieszkanko kupiliśmy, kiedy byłam w szóstym miesiącu ciąży i zdążyliśmy jeszcze pomalować ściany, żeby było czysto i przytulnie na powitanie naszego malucha. Wszystko wydawało się idealne, niestety jedna rzecz spędzała nam sen z powiek, a mianowicie schody do budynku. Były strome i dość wysokie.
Już widziałam, jak trudno będzie się po nich schodziło z wózkiem. Aż prosiły się o specjalny zjazd, który można przecież było wykonać naprawdę tanim kosztem.
– Nieco betonu i po sprawie! – jak wyraził się mój mąż.
W administracji byli otwarci na nasz pomysł, tym bardziej, że schody były szerokie i zjazd by się na nich zmieścił bez żadnego problemu. I kiedy już ucieszyliśmy się, że wszystko jest na dobrej drodze, padła propozycja zebrania podpisów wszystkich lokatorów pod petycją.
– Na to muszą wszyscy wyrazić zgodę – poinformowała nas pani z administracji.
– To chyba nie będzie problem…? – byliśmy z Krzysiem optymistami.
Niestety przedwczesnymi.
Kto by pomyślał, że komuś może przeszkadzać zwykły zjazd
A jednak! Jeden z sąsiadów, kiedy tylko dowiedział się, o co chodzi, zwyczajnie zatrzasnął nam drzwi przed nosem.
– Ale… – zamilkłam wpół zdania zaskoczona jego reakcją.
Krzysiek się wściekł i chciał walić w drzwi, ale go powstrzymałam. Czułam, że to nic nie da.
– Przyjdę do niego jeszcze raz sama – przekonywałam męża, licząc na to, że sąsiad wtedy przynajmniej mnie wysłucha do końca.
Przecież kobiecie nie zatrzaśnie drzwi przed nosem. A jednak zatrzasnął! Pan Matyjak nie chciał w ogóle słyszeć o takim rozwiązaniu i na moje błagania, że co mu szkodzi, odpowiadał niezmiennie, że to jego sprawa, dlaczego nie, ale jednak nie! Byłam wściekła!
Termin porodu zbliżał się wielkimi krokami i wyglądało na to, że już wkrótce będę musiała targać wózek po schodach. Niby nic wielkiego, ale przecież nie chodziło tutaj o te kilogramy i niewygodę, ale o odrobinę dobrej woli, której zabrakło naszemu sąsiadowi.
Byłam na niego taka zła, że nawet przestałam odpowiadać na jego pozdrowienia
Nie skłoniło go to jednak do zmiany zdania. Ja także się zacietrzewiłam i pewnie obojgu nam do głowy by nie przyszło, jak dalej potoczą się sprawy…
Tymczasem pewnego dnia, kiedy stałam akurat pod prysznicem, odeszły mi wody płodowe. W pierwszym momencie nawet tego nie zauważyłam, sądząc, że to woda z prysznica obmywa mi uda od środka, ale zaraz potem…
„O matko!” – pomyślałam lekko przestraszona.
Byłam sama w domu, co miałam robić? Zadzwoniłam po pogotowie i z paniką w głosie opowiedziałam, co się stało, licząc naiwnie na to, że natychmiast się mną zaopiekują.
– Niestety nie mamy w tamtym rejonie żadnej karetki, musi pani sama dojechać do szpitala – usłyszałam, po czym dyspozytorka odłożyła słuchawkę, uznając najwyraźniej sprawę za załatwioną!
„I co teraz?!” – moja panika zaczęła narastać.
Zadzwoniłam do męża, który nie odbierał. Przypominałam sobie mgliście, że coś mi faktycznie mówił o jakiejś ważnej naradzie. Co za pech! Położyłam się na kanapie i starałam się głęboko oddychać. Ale mimo bólu zaraz wstałam.
„Sama sobie nie poradzę” – byłam tego pewna.
Powlokłam się do przedpokoju i wyszłam na korytarz.
Akurat z wyższego piętra schodził pan Matyjak…
– Rodzę! – dopadłam do niego. – Zawiezie mnie pan na porodówkę?
– Czym? – zrobił wielkie oczy. – Przecież nie mam auta! Pani wezwie karetkę!
– Ja… nie przyjadą… – usiłowałam mu to wytłumaczyć, ale świat zaczął wirować mi przed oczami. – Dziecko, to chyba już… – zrobiłam zwrot do mieszkania, usiłując dotrzeć chociażby do przedpokoju, bo zanosiło się na to, że urodzę na klatce schodowej.
Sądziłam, że jestem sama, że sąsiad sobie poszedł, ale nagle podtrzymały mnie jego silne męskie ręce. A potem… Wszystko pamiętam, jak przez mgłę, ale to właśnie nielubiany sąsiad odebrał moje dziecko, a potem zadzwonił do szpitala, robiąc tam karczemną awanturę.
Karetka przyjechała tym razem błyskawicznie i zabrała do szpitala mnie oraz mojego synka.
– Sąsiad się spisał! – powiedział lekarz. – Dziecko jest zdrowe i pani też.
Ale i tak musiałam spędzić w szpitalu trzy dni, a gdy wróciłam do domu… czekał na mnie świeżo wylany zjazd na schodach.
– Pan Matyjak powiedział, że dziecko, które osobiście odebrał, musi mieć wygodnie – poinformował mnie mąż.
Aniela, lat 32
Czytaj także:
- „Teściowie uważają, że >>baba musi się zajmować domem<<. Obrazili się, że to mój mąż poszedł na urlop wychowawczy”
- „Mój mąż uważał, że powinnam poświęcić karierę dla macierzyństwa. A ja mam już dość brzydkich ubrań i siedzenia w domu"
- „Koledzy ze szkoły znęcają się nad naszym synkiem. Ukrywał to, bo tata kazał mu >>sobie radzić<< i się nie mazgaić”

Krótko po czternastej wracałem z pracy. Żeby sobie skrócić drogę, od przystanku autobusowego szedłem wzdłuż niskiego, czteropiętrowego bloku, zamiast, jak zwykle, chodnikiem przy ulicy. Szedłem powolutku, podziwiając jesienne mini- ogródki, przyklejone do ściany budynku i oddzielone od trotuaru niskim płotkiem. Nie wiem, co mnie skłoniło, żeby nagle podnieść wzrok nieco wyżej. Przypadek? Przeznaczenie? Odruchowo spojrzałem w okolice drugiego piętra i… zamarłem Zamknąłem oczy, ale gdy je otworzyłem nic się nie zmieniło. Poczułem, jak włosy stają mi na głowie. Na drugim piętrze, na wysokości prawie dziesięciu metrów nad ziemią, na wąskim parapecie zobaczyłem dziecko. Małego szkraba, który jeszcze chyba nie umiał chodzić, za to raczkować – jak najbardziej. Miejsce sobie wybrał nieszczególne, to fakt, ale chyba nie zdawał sobie w ogóle sprawy z niebezpieczeństwa. Wydostał się przez niedomknięte okno i zasuwał po wąziutkiej półce parapetu jakby nigdy nic! szybko rozejrzałem się wokół, szukając pomocy. Nikogo. Godzina czternasta z groszami to nie jest pora na tłumy przewalające się przez osiedlowe dróżki. „Może to i lepiej? – pomyślałem. – Jeszcze się dzieciak wystraszy i… spadnie”. Co robić? Zacząć krzyczeć? Dzwonić po pomoc? Tak! Komórka w dłoń, 112 wybrane jednym palcem, a w chwilę później głos w słuchawce. – Proszę słuchać uważnie… – wyszeptałem. – Stoję na osiedlu pod blokiem, na parapecie drugiego piętra łazi dzieciak… – To żart? – zdziwił się operator. – Powtarzam jeszcze raz: dziecko na parapecie. Przyślijcie kogoś, najlepiej straż pożarną… Ja tu stoję na dole i… i nie wiem, co robić… – Potwierdzam przyjęcie zgłoszenia. Straż będzie za pięć do siedmiu minut – głos w słuchawce spoważniał....

Mama nie miała jeszcze dwudziestu lat, kiedy przyszłam na świat. To z mojego powodu rodzice wzięli ślub. Rozwiedli się, gdy miałam pięć lat. Nie doczekałam się rodzeństwa. Od tamtej pory byłyśmy z mamą już tylko we dwie. A teraz, kiedy sama jestem mężatką i spodziewam się pierwszego dziecka, ona nagle oznajmiła mi, że jest w ciąży i wychodzi za mąż. A może najpierw powiedziała, że wychodzi za mąż, a potem, że jest w ciąży, sama nie wiem. Byłam w takim szoku, że przez bardzo długą chwilę nie mogłam wydobyć z siebie słowa. – Mamo, ale to przecież ja jestem w ciąży – wyszeptałam w końcu. – Ja również, córeczko. – Ale przecież ty będziesz babcią. – Bardzo młodą babcią, moja droga – roześmiała się. – Mam dopiero czterdzieści dwa lata. Mogę jeszcze być mamą – dodała po chwili. Dlaczego nikt nie chce zrozumieć, co ja w tej sytuacji czuję? Zdawałam sobie sprawę, że mama jest jeszcze młoda i ładna, że mogłaby ułożyć sobie życie. Adam, z którym od pewnego czasu się spotykała, jest zresztą całkiem fajnym facetem, nie mam nic przeciwko niemu. Jednak do głowy mi nawet nie przyszło, że jeszcze mogłabym mieć rodzeństwo. Przecież to ja miałam urodzić dziecko, ja miałam być mamą, a moja mama – babcią. Miała mi pomagać i doradzać przy dziecku, a nie sama mieć maleństwo. Dosłownie nie mogłam w to uwierzyć. I nie mogłam się z tym pogodzić. – Nie rozumiem, co cię tak zbulwersowało? – mama zachowywała się, jakby wszystko było w najlepszym porządku, jakby rodzenie dzieci po czterdziestce, gdy ma się już dorosłą córkę, było czymś zwyczajnym. Dla mnie jednak nie było to normalne. Wyszłam od niej, z trudem powstrzymując łzy. Gdy wróciłam do domu,...

Kiedy córka zachorowała, myślałam, że to koniec. Wychowywałam ją sama, bo mój były mąż zostawił nas, gdy Wiki miała dwa latka. Od tamtego momentu nic w naszym życiu nie układało się jak trzeba, ale wieść o chorobie była niczym grom z jasnego nieba. Do dzisiaj prześladują mnie wspomnienia z tamtego przygnębiającego okresu. Badania, chłód gabinetów, zapach szpitala, słowa lekarza - niepozostawiające złudzeń Załamałam się. Nie miałam pojęcia, co robić. Córka była taka młoda, miała tylko czternaście lat. Była ciężko chora i to ja powinnam być dla niej wsparciem, a tymczasem to ona pocieszała mnie. – Mamo, proszę, nie martw się. Wszystko będzie dobrze – powtarzała. Gdy minął pierwszy szok, wzięłam się w końcu w garść. Do pomocy zaangażowałam moją mamę, tak by Wiki nie przebywała zbyt długo sama w czterech ścianach szpitalnej sali. Pracowałam jako fryzjerka i pomimo ciężkiej choroby córki musiałam wywiązywać się ze swoich obowiązków. Nie stać mnie było na utratę pracy, potrzebowałyśmy przecież mnóstwo pieniędzy. Ale kiedy tylko mogłam wyrwać się z salonu, od razu jechałam do szpitala, choćby tylko po to, żeby ucałować Wiktorię na dobranoc i potrzymać za rękę, dopóki nie zaśnie. Moja kochana dziewczynka, była taka dzielna. Pierwszy cykl chemioterapii i od razu pojawiły się wszystkie możliwe skutki uboczne Opatrzność wciąż nam nie szczędziła ciosów. Gdybym wierzyłam w Boga, znienawidziłabym go. Wyłam z żalu po kątach, ale przy córce zaciskałam zęby, by nie dać po sobie poznać, jak bardzo mi ciężko patrzeć na jej cierpienie. Zawsze próbowałam ją chronić, niestety w obliczu choroby byłam bezradna. – Mamo, ja już tego nie wytrzymam – wyszeptała Wiktoria pewnego popołudnia, gdy siedziałyśmy razem w łazience....