
Rozzłościła mnie ostatnio koleżanka, która już na pierwszej ciążowej wizycie u ginekologa poprosiła o zwolnienie. Dlaczego, zapytałam. Wyjaśnienia były mętne i padały tam takie słowa, jak "nie lubię", "odpoczynek", "komputer, "osiem godzin". Ta koleżanka od samego początku nie lubiła swojej – ciężko zdobytej zresztą – pracy. Ciążę traktowała jak ucieczkę z biura, należny jej przedłużony urlop. Przez 8 kolejnych miesięcy ani razu nie słyszałam (a widziałyśmy się często), żeby było jej choćby niedobrze. Wyniki miała dobre, ciąża rozwijała się prawidłowo. Ona zorganizowała sobie wakacje – na koszt innych kobiet.
Pracodawca liczy
Tak, na nasz koszt. Bo jej pracodawca, tak samo, jak tysiące innych pracodawców, na pewno zadał sobie pytanie, czy nie jest robiony w konia. Podejrzewam, że następnym razem, gdy będzie chciał zatrudnić kobietę w wieku rozrodczym, dwa razy się zastanowi. Zresztą, nie tylko pracodawcy widzą i oceniają takie ciężkie ciążowe przypadki. Podwładni i współpracownicy także. Mój kolega, zatrudniony w banku, też nie był pewien, czy jego szefowa naprawdę musiała być na zwolnieniu już od 2. miesiąca w każdej z ciąż. Moja mama pracowała w sklepie do przedostatniego tygodnia ciąży – skwitował. Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć.
Zwolnienie w ciąży
Tym bardziej, że sama od pewnego czasu byłam już na zwolnieniu lekarskim. Na początku drugiej ciąży wydawało mi się, że na zwolnienie pójdę nie wcześniej niż w 9. miesiącu. Pamiętałam z poprzedniego razu, jak ciężko jest wtedy poruszać się, a tym bardziej myśleć. Tymczasem w 6. miesiącu ciąży moje wyniki zaczęły pikować w dół, a razem z nimi opuściły mnie wszelkie siły.
Uwielbiam pisać (to podobno pierwsza oznaka grafomanii), dlatego jeszcze przez parę tygodni walczyłam. Przyjeżdżałam do redakcji co drugi dzień, częściej brałam wolne, w środku dnia pracy wychodziłam na spacer do parku. Jednak to wszystko na nic. Mój stan może nie był bardzo poważny, ale czułam się naprawdę źle. Dopiero w gabinecie lekarskim zrozumiałam, dlaczego. Morfologię miałam do bani, a poziom płytek krwi na granicy hospitalizacji. Moja lekarka prowadząca powiedziała: dość! W 7. miesiącu ciąży poszłam na zwolnienie lekarskie. Koleżanka przytaknęła temu z uznaniem. Za to ja nie byłam aż taka zadowolona.
Lekarz prawdę ci powie
Nie ćwiartujcie mnie jeszcze. Nikogo nie zachęcam do walki, zaciskania zębów ani ignorowania własnego (i dziecka) stanu zdrowia. Gdy z dzieckiem lub przyszłą mamą dzieje się coś niepokojącego, koniecznie należy posłuchać lekarza. Jeżeli zaleci leżenie plackiem, trzeba leżeć. Jeśli skieruje do szpitala, trzeba iść do szpitala. Stawka w tej grze jest zbyt wysoka, żeby cokolwiek lekceważyć. Zwłaszcza w przypadku tych wyczekanych i zagrożonych ciąż. Ale jeśli wyniki są dobre i miła mama na nic nie narzeka, no cóż... Branie zwolnień tylko po to, żeby nie chodzić do pracy jest po prostu głupie. Zwłaszcza w pierwszym, czy drugim miesiącu. Jestem idealistką? Wręcz przeciwnie.
Dobry system opieki
Może nie uwierzycie, ale nasz system opieki socjalnej jest bardzo łaskawy. Amerykanki wracają do pracy już 6 tygodni po porodzie. Bardzo często zdarza się też, że nie wracają wcale i zostają pełnoetatowymi mamami. Wcale nie dlatego, że o tym marzą, tylko nie mają dobrej alternatywy. Tam pracuje się znacznie więcej niż 40 godzin tygodniowo. Gdy doliczyć do tego dojazdy, dla dziecka zostaje już naprawdę niewiele czasu.
Czy będę miała gdzie wrócić?
W porównaniu z tym nasze 52 tygodnie płatnego urlopu macierzyńskiego plus zaległy urlop to bajka. To naprawdę sporo czasu, żeby nacieszyć się maluchem, dobrze się nim zaopiekować i... mieć trochę dosyć. Założę się, że już po kilku miesiącach opieki nad małym dzieckiem, połowa mam będzie tęsknić za pracą. Brutalna rzeczywistość jest taka, że połowa z nich nie będzie miała gdzie wrócić. I mam wrażenie, że jest w tym trochę naszej winy. Teraz oddaję się pod Wasz sąd.
Pracująca mama