Poznajcie moją babcię Irenę Bochenek-Kern. Ma 80 lat, ogromne poczucie humoru i jeszcze większą klasę. Kiedy widzę, jak bawi się z moimi synkami – gra, kopie piłkę, puszcza na iPadzie „Świnkę Peppę” – nie mogę wyjść z podziwu. I to nie tylko nad tym, ile ma energii, lecz także nad tym, jak świetnie odnajduje się w dzisiejszym świecie, pozostając jednak starszą panią przekazującą najwspanialsze i jakże cenne wartości swoim prawnukom. Postanowiłam porozmawiać z nią o czasach, kiedy nie było pampersów, dekoderów rodzaju płaczu dziecka i Angry Birdsów. O czasach, w których dzieci nie potrzebowały gadżetów, by być lubianymi. Zapraszam w niezwykłą podróż...
Babciu, gdybyś mogła z dzisiejszego świata wybrać sobie jakieś rzeczy, które tobie jako mamie ułatwiłyby życie, to co by to było?
– Karolinko, jest ich tak wiele... Najbardziej pieluszki, wózek i ubranka. Kiedyś nie było takich śpiochów, spodenek, bluzek. Szyłam je sama! Te, które nosiłam jako dziecko, szyła nam krawcowa. Jako najmłodsza z siedmiorga rodzeństwa ubierałam się w to, z czego wyrosły starsze siostry i co udało się jeszcze na mnie przerobić. To były inne czasy.
Wychowałaś się we wsi Kiernozia położonej koło Łowicza. Twoja rodzina nie była zamożna, siedmioro dzieci które trzeba ubrać, nakarmić i zapewnić im dach nad głową w czasie okupacji niemieckiej. Miałaś pięć lat, kiedy zaczęła się wojna. Czy jako dziecko zdawałaś sobie sprawę
z tego, co się dzieje?
– Oczywiście, że tak. Może nie ze wszystkiego, ale pamiętam schron, w którym spędzaliśmy czasami po kilka dni, pamiętam przelatujące nad głowami bombowce. Wiedziałam, że Niemców należy się bać. Dzieci zawsze rozumieją znacznie więcej, niż nam się wydaje... Pamiętam, jak ukrywaliśmy w naszym domu uciekające wysiedlone rodziny, tam też były dzieci. Dzieliliśmy się wszystkim, nawet ostatnią kromką chleba.
Masz jakieś wspomnienie z tamtego okresu, które pamiętasz, a które dla dziecka było wyjątkowo trudnym doświadczeniem?
– Pamiętam, kiedy złapali we wsi powstańca i powiesili go przed kościołem. Wszystkich mieszkańców zebrali w tym miejscu i nam, dzieciom, także kazali się temu przypatrywać, pytając, czy rozpoznajemy tego człowieka. Do dziś mam ten obraz przed oczami. Dla małej dziewczynki to było straszne przeżycie. Pamiętam też szafę... Dużą, piękną, drewnianą szafę, do której (gdy rozlegało się pukanie) chowała się moja siostra Maria. Marysia uciekła Niemcom – wcześniej wywieźli ją i mojego brata do kopania okopów. W tej szafie były maleńkie drzwi, przez które przechodziła do kryjówki. Nigdy jej nie znaleźli.
A jak wyglądał wasz dziecięcy świat w tamtym czasie?
– Bawiliśmy się, jak to dzieci. Nie było oczywiście zabawek – najczęściej robiliśmy je sami. Mój brat Stefan pokazał mi, jak stworzyć samochodzik z pudełka od zapałek. Lalki szyło się ze szmatek, wypychało trocinami. Ta, którą dostałam od swojej mamusi, miała włosy z wełny. Robiliśmy też warcaby – tektura, na której malowało się węglem szachownicę, i pionki zrobione z pociętych grubych gałęzi. Sami również strugaliśmy sobie np. koniki. Kiedyś dzieci nie miały zabawek i, paradoksalnie, to rozwijało ich kreatywność. Dziś mamy zabawki edukacyjne. To dobrze. Dzieci potrzebują jednak towarzystwa innych dzieci. Tymczasem komputery, telewizory dziś powoli zastępują rówieśników. Dzieci mieszkające obok siebie spotykają się tylko w wirtualnym świecie, trochę to smutne.
Masz rację, babciu, ale postęp techniczny daje nam nowe możliwości, a stare rozwiązania eliminuje. Pamiętasz jakąś „nowinkę techniczną” ze swojego dzieciństwa?
– Jeśli można to tak nazwać (śmiech). Nasza rodzina miała radio – wtedy słuchało się go przez słuchawki, bo nie miało głośnika. Moja mamusia kładła te słuchawki na talerzach i wszyscy w pokoju słyszeli audycję. „Tańczy, tańczy Kuba, Jurek i świderek, i mazurek” – do dziś to pamiętam.