Reklama

Wierzcie mi, w świecie idealnym zadania domowe by nie istniały – a na pewno nie w takiej formie, w jakiej są obecnie. Uczniowie mieliby więcej luzu, rodzice nie narzekaliby, że dzieciaki są przemęczone, nam, nauczycielom, pracowałoby się o wiele łatwiej – całość materiału realizowalibyśmy w czasie lekcji. Po studiach wierzyłam, że tak się da. A potem zaczęłam pracę w publicznej szkole. W Polsce.

Reklama

Świat bez zadań i kartkówek? Nie w tym systemie

Ostatnie dwa lata dały nam wszystkim w kość. Żyjemy pod presją, w stresie, niedoinformowani – dzieci, rodzice, nauczyciele, dyrekcja. Nikt nie wie, co się za chwilę wydarzy, co znów wymyśli nasz rząd. Nawet gdybym chciała być tą wyluzowaną nauczycielką, która do domu zadaje napisanie wiersza albo przygotowanie prezentacji o ulubionej grze komputerowej – nie mogę. Bo choć czasem takie prace domowe się pojawiają, zwykle robię to, co moi koledzy i moje koleżanki: dyktuję, które zadania z podręcznika trzeba zrobić i ustalam termin klasówki.

Nie mam innego wyjścia. Materiału nie ubywa, a ja muszę go zrealizować – żeby jak najlepiej przygotować dzieci do tego, co je czeka, żeby nie miały zaległości przed egzaminem ósmoklasisty. Jeśli chcą osiągnąć dobre wyniki i dostać się do wymarzonego liceum – muszą się uczyć.

W pandemii to podwójnie trudne: nie muszę chyba mówić, jak wyglądają lekcje zdalne, kiedy część uczniów nie włącza kamerek, inni się spóźniają, jeszcze inni w ogóle się nie pojawiają (ciekawe, co Wy na to, drodzy rodzice?). Na sprawdzianach mogą do woli korzystać z pomocy naukowych – bo przecież nie mam jak ich kontrolować. Jeśli są nieprzygotowani – wyłączają się w trakcie lekcji, a później mówią, że mieli problemy z siecią. Nie mogą tego sprawdzić. Dodajmy do tego kwarantanny, izolacje, strach o bliskich, niepewność, czy w przyszły poniedziałek zobaczymy się w klasie, czy znów łączymy się zdalnie. To wszystko to mieszanka wybuchowa, która odbija się na nas wszystkich.

Tak jak i Wy, drodzy rodzice, tak i ja staję się mistrzynią żonglerki: żongluję obowiązkami, raportami dla dyrekcji, wystawianiem ocen, przerabianiem materiału, przygotowaniem do egzaminu, a wszystko to w czasie, kiedy świat stoi na głowie. Nauczanie to moja praca, to moja pasja – ale nie mam wyboru. Muszę zadawać zadania nawet na ferie i weekendy, muszę wymagać od moich uczniów pracy poza szkołą. I nie robię tego dla siebie, ale dla nich. Jeśli teraz macie do mnie pretensje, to co zrobicie, kiedy Wasze dzieci zawalą egzaminy? Nie dostaną się do wymarzonych szkół? No właśnie.

Marta, nauczycielka z 15-letnim stażem

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama