Rodzice chcieli wyleczyć córkę. Oskarżono ich o jej śmierć
Rodzice 12-letniej Mani przeżyli dramat, ich dziecko zmarło na złośliwy nowotwór. Mimo że jeździli setki kilometrów w poszukiwaniu klinik i specjalistów, którzy mogliby im pomóc, oskarżono ich o zaniedbania i narażenie córki na utratę życia.
Jak podaje Medonet, Mania zmarła cztery lata temu, chorowała na mięsaka kościopochodnego – częsty nowotwór wieku dziecięcego. Jej rodzice zrobili wszystko, co było w ich mocy, by ją uratować: była chemioterapia, mnóstwo badań i alternatywne leczenie. Wyjeżdżali za granicę, płacili dziesiątki tysięcy złotych za leki i zabiegi. Gdy dziewczynka zmarła, oskarżono ich o narażenie dziecka na utratę życia.
Dziecko zmarło na raka. Kto zawinił?
Mania trafiła do lekarza z niepokojącymi objawami, a lekarze szybko postawili diagnozę: mięsak kościopochodny. Leczenie miało się zacząć od chemioterapii. Dziewczynka bardzo źle ją znosiła, rodzice byli przerażeni.
„Co to za leczenie, które zabija? Odległe skutki leczenia nowotworu złośliwego w dzieciństwie zostały udokumentowane – krótsza długość życia, gorsza jakość, choroby przewlekłe: niewydolność serca, wtórne nowotwory, choroba wieńcowa, uszkodzenie płuc, niepłodność. To nie terapia, a recydywa” – mówił ojciec Mani portalowi Medonet.pl.
Co gorsza, okazało się, że chemioterapia nie przyniosła efektów, guz się nie zmniejszył. Zrozpaczeni rodzice nie zgodzili się na propozycję lekarzy i wycięcie kości piszczelowej córki, zaczęli szukać nadziei gdzie indziej. Znaleźli prywatny szpital onkologiczny we Wrocławiu założony przez profesora, który mógł pochwalić się licznymi medalami i nagrodami za osiągnięcia. Zaufali mu. Część zabiegów odbywała się na miejscu, część w Hanowerze w Niemczech. Rodzice zapłacili za wszystko majątek, ok. kilkudziesięciu tysięcy złotych. Za co konkretnie?
„Trudno wyjaśnić, na czym polegała terapia… Był monitor, elektrody naklejane plastrami na skórę, światłoczułe cząsteczki. Przed zabiegiem należało wypić kontrast, a potem światło usuwało komórki nowotworowe. Tak z grubsza… Powiedziano nam, że po serii naświetleń guz powinien się zmniejszać, a operacja nie będzie konieczna” – tłumaczyła mama.
Po terapii załamani rodzice dowiedzieli się, że wyniki badań córki są jeszcze gorsze niż wcześniej. Szukali więc dalej i tym razem trafili do Instytutu specjalizującego się w leczeniu nowotworów w Warszawie. Manią miał się zająć uznany doktor.
„U Mani zastosował hipertermię całego ciała i galwanoterapię (Bio-Elektro-Terapię). Niestety, jak przekonywał, nie uzyskał parametrów pozwalających na zniszczenie komórek nowotworowych. Na koniec zaproponował nam kamizelkę wytwarzającą pole elektryczne i czepek. Nie skorzystaliśmy”.
Niestety, z dzieckiem było coraz gorzej. W szpitalu amputowano dziewczynce nogę i ponownie zastosowano chemioterapię. Podczas jednego z wlewów doszło do wstrząsu anafilaktycznego i mnóstwa powikłań. Rodzice zabrali Manię do domu, gdzie zmarła po dwóch tygodniach.
Po pogrzebie, w trakcie żałoby, rodzice dostali pismo z prokuratury: zostali oskarżeni z Artykułu 160 KK – za narażenie na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu grozi im kara pozbawienia wolności od trzech miesięcy do pięciu lat. Obecnie czekają na opinię biegłych sądowych.
Kto jest winny śmierci Mani? Zdesperowani rodzice, którzy żyli nadzieją na uratowanie dziecka i byli gotowi na wszystko, by ją wyleczyć? Czy specjaliści, którzy chwaląc się dyplomami, stosowali całkiem inne metody leczenia niż te, które zaleca współczesna medycyna?
Zobacz też: