Reklama

Wiecie, jak to jest, gdy wszystkie dobre chęci rodzica trafiają w próżnię? Ja naprawdę się starałam. Chciałam, żeby moje dzieci wyglądały ładnie nie tylko na zdjęciach, ale na co dzień. Chciałam, żeby od małego miały dobry gust. W pewnym momencie wydatki na ich stroje znacznie przewyższyły wydatki na moje własne sukienki i buty. Teraz sobie myślę, że byłam po prostu głupia. Trzeba było ubrać ich w cokolwiek, a sobie nie żałować. Moje sukienki przynajmniej doczekałyby się użycia.

Reklama

Moje dzieci jakoś nie są przekonane do nowości. Syn od 3 lat bez ustanku chodzi w bluzie z pingwinami z Madagaskaru, z czego od 1,5 roku jest na niego za mała. Pół królestwa temu, kto ją odbierze temu elegantowi! Córka z kolei chce nosić wyłącznie ogrodniczki po kuzynce i wyłącznie tył naprzód, a do tego najzwyklejsze obuwie dziecięce. Ale od początku.

Nadzieja matką matki

Mając do dyspozycji małego chłopca i małą dziewczynkę, zacierałam ręce, że ich sobie poubieram. Będą chodzić słodcy jak laleczki – tak sobie myślałam. Syn, czyli starsza laleczka, dopóki był mały, dawał się ubierać w zasadzie we wszystko, o ile tylko nie trwało to zbyt długo (powiedzmy, do 7 sekund). Skąd miałam wiedzieć, że wkrótce mu przejdzie?

Miałam dla niego tyle pięknych rzeczy: wełniane sweterki, skórzane sandałki – takie w starym stylu – sztruksowe ogrodniczki i bluzeczki w biało-granatowe pasy. Spodenki w granacie, czerwieni lub szarości. Pikowane płaszczyki, koszule w kratkę. Pełen szyk!

Przebieranki trwały to do momentu, gdy poszedł do przedszkola i rozejrzał się po kolegach. Wiecie, gdzie wtedy trafił ten mój szyk? Właśnie tam. Bo modny przedszkolak wcale nie chodzi w koszulach, sztruksie ani gustownych sandałkach, tylko w dresie i jarzeniowej bluzce z namalowanym potworem. W tym chodzi, mamo!

Matka dobra rada

Wiedząc, jaki los spotka te moje płaszczyki i ogrodniczki (marny, oj marny!), powiedziałabym sobie samej sprzed lat: daj sobie spokój! Przedszkolakowi dobrze jest kupić najtańszy dres i dużo łat na zapas.

Bo przedszkolak, droga ja sprzed lat, nie siedzi spokojnie na ławce w parku, pozując jak do przedwojennej fotografii. Przedszkolak chce zjeżdżać ze zjeżdżalni, zbudować z kumplami rakietę z błota i patyków, czołgać się po dywanie, a do tego 3 razy dziennie wywali się na hulajnodze. Jeśli dodać do tego wytworny płaszczyk, równanie będzie na minusie.

Matka drugiej szansy

Miałam nadzieję, że z córką pójdzie lepiej. Mam pisać, jak to się skończyło? Dobra, napiszę. Najpierw szło nieźle, bo, wiadomo, była mała. Mogłam ją sobie stroić od rana do wieczora. Aż w pewnym momencie córka nauczyła się biegać i nagle zabrakło jej czasu na niektóre rzeczy – przede wszystkim ubieranie się. A właściwie, to ubieranie się ją nawet interesowało – pod pewnym warunkiem: że mogła to robić sama i że mogła nakładać ubrania starszego brata, zwłaszcza strój piłkarski.

Miałam więc syna w za małej bluzie z pingwinami i córkę w za wielkim stroju piłkarskim. Wyglądali jak przebierańcy. Tymczasem nowiutkie ubrania leżały w szafie ułożone w równą kosteczkę. Przez pewien czas przebierałam, negocjowałam, tłumaczyłam. Ale przestałam.

Syn się tylko obrażał i miałam szczęście, jeśli w odwecie za moje zakazy nie wyciągał czegoś gorszego niż te pingwiny, np. skórzanej kamizeli z urwanymi guzikami. Córka walczyła jak lwica o swoje wybory, czyli strój piłkarski brata lub ogrodniczki kuzynki. Aż pomyślałam: niech chodzą w czym chcą! Może się nic nie zgadzać: wzory, kolory, wszystko mi jedno. Wyglądają jak pajace, ale jeśli oni są zadowoleni, to ja też (pracuję nad tym)!

Reklama

Czytaj też: Mama na wyprzedaży

Reklama
Reklama
Reklama