Reklama

Mieszkałam kiedyś na Muranowie w Warszawie. To takie szczególne epicentrum starszych pań, budynków z lat 50. i prania wywieszonego w podwórkach pomiędzy drzewami. Centrum miasta, a jakby wieś lub przynajmniej małe miasteczko. Studiując pracowałam równolegle w radiu. Doba była za krótka, pracy za dużo, a ja miałam mnóstwo siły - młodość. Któregoś pięknego dnia wracając ze studiów,

Reklama

biegłam do domu zmienić torbę, trampki i kurtkę, by potem szybko lecieć do pracy. Wtem dopadła mnie sąsiadka. Dopadła to dość odpowiednia forma, bo miała fantastyczny sposób łapania mnie już w klatce, ale tak, abym nie mogła uciec na schody. Spryciula jedna! Okazuje się, że sąsiadki miały od dłuższego czasu problem. Ja tak tylko wchodzę i wychodzę z tego mieszkania, a one już same nie wiedzą, czy ja studiuję, czy pracuję i powinnam, póki mnie uprzejmie pytają, im tę sprawę wyjaśnić. Zamarłam. W najśmielszych marzeniach wizjach i wizualizacjach, nie byłabym w stanie wpaść na takie pytanie. Ale czego Bogna nie umie, tego sąsiadka ją nauczy!

Jakiego koloru masz majtki?

W tym moim mikromuranowskim świecie panował klimat szczególny. Była to mieszanina obserwacji i zainteresowania doprawiona ludzkim czujnikiem alarmowym. Pamiętam jak dziś, że kiedyś zanim doszłam do domu dowiedziałam się, że mój chłopak już wyszedł z domu, ma plecak, ale sąsiadki niestety nie wiedzą, co jest w środku. Coż za niedopatrzenie! Jak widać, nie były idealne!

Miejmy jasność: ja je uwielbiałam. Były wyrwane z zupełnie innego świata niż ja. Prawdziwie zaangażowane społecznie. Potrafiły pochwalić za nowe spodnie, bezbłędnie pamiętały kiedy mam sesję, czy był listonosz i jaki list miał do mnie. Ba, potrafiły znaleźć zagubiony list na podwórku i mi go przynieść, zerkając wcześniej na zawartość. Folklor. Musiałam się do nich przyzwyczaić, a one do mnie. Wyprowadzałam się po 10 latach z łzami w oczach i wśród uścisków współmieszkanek. Miały jednak jedną zaletę od zawsze nie zaglądały "w majtki".

JAK - jest kluczowe

Ich naprawdę nie interesowało JAK. Kto z kim - to tak. Ale "jak" było już pewną przesadą. Czy jak koleżanka opowiada Ci o swojej ciąży to pytasz ją "jak"? A nasze Państwo postanowiło zapytać. Wspaniała ustawa o in vitro właśnie o to pyta. Stygmatyzacja w papierach. Po co to komu? Po co Ci wiedzieć, że sąsiad Wojtusia spłodził na kanapie u teściów, Teneryfie, po bożemu lub jakkolwiek inaczej? W jakim celu zaznaczać takie rzeczy w załączniku do aktu urodzenia? Będą lepsi i gorsi? Ktoś powie, że to nie ma znaczenia. To w takim razie, po co to pisać?

Liczyłaś kiedyś, kiedy poczęli ciebie rodzice? A pytałaś "jak"? Nie? Niektórym, na to pytanie odpowie załącznik do aktu urodzenia - wydawany na życzenie zainteresowanego po 18 roku życia i na prośbę sądu. Paranoja.

Wierzysz w tajemnicę? Ja nie

Moi drodzy, ja wiem, że wg ustawy to załącznik do aktu urodzenia i rozumiem, że co do zasady, dostęp do tych wrażliwych danych będą mieć urzędnicy, ale niestety w tym aspekcie, ja w to państwo nie wierzę. Przy tak silnych emocjach w sprawie in vitro bardzo wątpię w utrzymanie tych danych w tajemnicy, szczególnie w mniejszych miejscowościach, gdzie nie jesteśmy tak anonimowi. Rozumiem , że celem jest "zapewnienie" każdemu dziecku ojca. Niemniej bez in vitro wystarczy wpisać NN. Na siłę nie zapewnimy ojców, a jak rozumiem, do tego dąży prawo.

Reklama

Zobacz też: Kalkulator daty zapłodnienia

Reklama
Reklama
Reklama