Reklama

Poniżej publikujemy list, który wysłała do nas Małgorzata, mama trójki dzieci. Jeśli wy również chcecie podzielić się z nami swoimi historiami, piszcie na adres: redakcja@mamotoja.pl.

Reklama

Każdy poród jest inny

Kiedy na teście ciążowym po raz pierwszy zobaczyłam dwie kreski, a pierwszy zachwyt ustąpił miejsca planowaniu, analizowaniu i przemyśleniom, jak pewnie wszystkie przyszłe mamy zaczęłam się zastanawiać, jak to będzie, kiedy przyjdzie czas na poród. Czy najpierw odejdą mi wody, czy pozwolą mi zrealizować plan porodowy spisany z położną w szkole rodzenia, czy mąż będzie przy porodzie i najważniejsze: czy nie przegapię, że to już?! Otóż jako matka trójki dzieci, rodząca trzy razy siłami natury, mogę z ręką na sercu powiedzieć, że każdy z porodów może być diametralnie inny pomimo tego, że każda ciąża przebiegała prawidłowo, geny były te same, ginekolog prowadzący również, ten sam szpital, a różnica między pierwszym a trzecim porodem to tylko pięć lat.

Czytaj też: Plan porodu: jak go napisać

Pierwszy poród – grudzień 2010

Ostatni dzień roku, przed nami magiczna noc zmieniająca cyferki w dacie, a ja między regałami w sklepie wrzucająca do koszyka produkty, z których przygotuję kolację dla dziesięciu zaproszonych na imprezę gości. Zupełnie nieświadoma, że w nocy zmieni się nie tylko data, ale również moja życiowa sytuacja. Nowy rok, nowa ja – dosłownie. Wszystko zaczęło się o siódmej rano, kiedy włączył się budzik męża. Poczułam lekkie ukłucie w dole pleców. Pomyślałam, że znów krzywo spałam, co często mi się zdarzało, bo z dużym brzuchem coraz trudniej wybrać odpowiednią pozycję. Tym bardziej że brzuch urósł mi dość mocno w ostatnich dwóch miesiącach i nie zdążyłam do tego przywyknąć. Wstałam, denerwując się na ten ból, bo przecież przede mną zakupy, przygotowanie domu do przyjęcia gości i gotowanie.

Do terminu porodu miałam jeszcze dwa tygodnie, więc jako pierworódka uznałam, że jak jest termin, to dlaczego dziecko miałoby chcieć pojawić się wcześniej? Ból zaczął się nasilać, a ja zdałam sobie sprawę z tego dopiero około godziny 14:00, kiedy wracałam ze sklepu. Mąż właśnie przyjechał z pracy, więc razem próbowaliśmy przeanalizować, co to może znaczyć. Zapytałam znajomej, która zasugerowała, że może to bóle krzyżowe. A ja pomyślałam: jakie bóle? Przecież nie słyszałam o czymś takim. Oczywiście, że nie słyszałam, bo w szkole rodzenia byliśmy trzy razy i dopiero kolejne zajęcia miały być o porodzie. Zadzwoniliśmy do położnej, potwierdziła słowa koleżanki. Zaczął się poród. Ale jak to? O tej porze? Wszyscy wiedzą, że dzieci rodzą się w nocy. Trzeba dobudzić śpiącego przyszłego ojca, który w popłochu szuka kluczy do samochodu, a potem wybiega z jednym butem na nodze, a z drugim w ręce, i siada za kierownicą, zapominając o czekającej na progu żonie. Przecież nie odeszły mi wody, a powinny, tak wygląda początek porodu w każdym filmie. Poród bez wód? Dokładnie tak.

Kiedy zdałam sobie sprawę, że zaczął się kilka godzin wcześniej, przy pierwszym bólu o siódmej rano, wpadłam w panikę. Szybko, torba nie do końca spakowana, dokumenty, kluczyki i popędziliśmy do samochodu. Chociaż „popędziliśmy” to trochę zbyt wygórowane stwierdzenie, bo już od ponad godziny mąż co 5 minut masował mi plecy w czasie fali skurczów. Do szpitala przyjechaliśmy po niecałych dziesięciu minutach. Wbiegliśmy na izbę przyjęć. Między jednym a drugim skurczem podałam swoje dane w rejestracji i przeszłam na fotel, by lekarz mnie zbadał. W tle słyszałam pytania pielęgniarki o wiek, wykształcenie i inne zupełnie nieistotne w tej chwili rzeczy, kiedy nagle przerwał lekarz, mówiąc: „Nie teraz! Wózek! 9 centymetrów!”. Nie pamiętam, jak wjechałam do windy, jak znalazłam się na sali porodowej, jak przełożono mnie na fotel. Nie potrafię odtworzyć tego, co było potem jako jednego ciągu zdarzeń, jako filmu. Jedynie kilka poszczególnych obrazków. Głowa położnej między moimi kolanami, mąż zestresowany sytuacją i dziecko na mojej piersi.

Ten poród to była jedna wielka niewiadoma. Dokładnie taki, jaki jest nasz najstarszy syn – nieodgadniony, niewiadomy, mnóstwo pytań bez jednoznacznej odpowiedzi, indywidualista. Nigdy nie wiadomo, o czym myśli, co teraz zajmuje jego głowę.

Drugi poród – styczeń 2013 (dwa lata później)

Oczywiście po pierwszym porodzie wiedziałam już wszystko, nikt nie był w stanie zaskoczyć mnie żadnym pytaniem, nie dałam sobie niczego wmówić. Przecież ja wiem najlepiej, już urodziłam, przeszłam przez to i teraz już nic mnie nie ominie. Plan był taki: nie będę czekała na odejście wód płodowych, bo to dzieje się tylko w filmach, będę wyczulona na każdy, nawet najdrobniejszy ból w dole pleców, a do szpitala pojadę, kiedy skurcze będą co trzy minuty. Wtedy nie będę leżeć długo na sali porodowej, tylko rach-ciach, pojawię się i po 30 minutach będzie po wszystkim. Jak to się mówi, każdy kolejny poród jest łatwiejszy, więc czym tu się przejmować.

Czytaj też: Czy drugi poród jest lżejszy od pierwszego – wyjaśnia ginekolog

Styczniowy poranek, ósma rano, jemy śniadanie i rozmawiamy o planach na niedzielne, wolne popołudnie. Żadnych bólów, żadnych domysłów i nagle plusk. Co to było? Wiem, że kobietom w ciąży zdarza się nietrzymanie moczu, ale mnie do tej pory się nie zdarzyło, zresztą to nawet nie mogło być to. To raczej jakby ktoś nagle wylał ze mnie szklankę wody. I to bez uprzedzenia. Zdziwiłam się, a razem ze zdziwieniem poczułam drugą wylaną szklankę. A potem trzecią. Już wiedziałam, że mój plan pojawienia się w szpitalu na ostatni moment trafił w łeb, bo po odejściu wód trzeba pojechać do szpitala. Tak więc znów dokumenty, torba, najważniejsze rzeczy. Tym razem już dobrze spakowane, bo w przeciwieństwie do poprzedniego porodu, termin minął wczoraj. Jazda spokojna, bo w dalszym ciągu nie pojawiły się skurcze. W samochodzie zastanowienie – jak to będzie? Przecież miałam doskonały plan, miało być zupełnie inaczej, miałam to przemyślane.

Na izbie przyjęć czas przyśpieszył, bo pojawiły się pierwsze skurcze, położne uwijały się dookoła mnie, bo odeszły wody i nie można tego bagatelizować. Wywiad, badanie, wenflon, pomiar KTG, lekarz, studentka, 4 cm. Wszystko opanowane, teraz mamy czas. Świat zwolnił. Przede mną pięć godzin książkowego, idealnego, wzorowego porodu, który można nagrać i odtwarzać wszystkim bojącym się porodu ciężarnym, aby obalić ich strach. „Czy ma pani plan porodu? Możemy zrealizować? Proszę, może pani zadzwonić po osobę towarzyszącą. Tu jest piłeczka, można poskakać. Drabinki, proszę wykorzystać, jak pani będzie miała ochotę. Pospacerować można po korytarzu, bo grawitacja najlepiej działa na dzidziusia. Może ma pani ochotę na prysznic, nie ma przeciwwskazań”. Skurcze pojawiały się coraz częściej i coraz silniej, bez stresu, bez zdenerwowania. Skorzystałam ze wszystkich dostępnych możliwości. Pod prysznicem poczułam zbliżające się skurcze parte. Wróciłam na fotel, usłyszałam tylko „doskonale, zaczynamy” i po trzech skurczach partych tuliłam w ramionach drugiego syna.

Poród idealny, w pełny świadomy, w zgodzie z potrzebami mojego ciała. I takie właśnie jest moje dziecko. Spokojne nade wszystko, ugodowe, przyjmujące świat takim, jaki jest. Bezpretensjonalne, wdzięczne i bezkreśnie szczęśliwe.

Trzeci poród – grudzień (kolejne dwa lata później)

Tym razem sama nie wiedziałam, czego się spodziewać, a pytań była cała masa. Urodzę dwa tygodnie przed terminem czy może kilka dni po? Wody odejdą mi przed skurczami czy pięć minut przed porodem? Przyjadę w ostatnim momencie czy kilka godzin wcześniej? W porze obiadu czy kolacji? Ciekawe, czy jeszcze mają tę piłkę i drabinki. W głowie masa pytań, ale jedno wiedziałam na pewno – dam sobie radę. Skoro przeżyłam dwa tak różne porody, w których nie było ani jednej cechy wspólnej, to chyba wiem już wszystko! Co by się nie działo, to będzie mi to znane. Duma i pewność sto procent. I ta ciekawość, do którego porodu będę mogła porównać ten, ekscytacja jak przy otwieraniu jajka niespodzianki.

No i faktycznie, była to niespodzianka, bo pierwsze skurcze obudziły mnie o pierwszej w nocy. Która kobieta rodzi w nocy? Już zdążyłam się przekonać, że tak dzieje się tylko na kinowym ekranie, a nie w prawdziwym życiu. Nie ma rzucających się po ciemku na drzwi wyjściowe mężczyzn, by przy świetle księżyca zostać trzeci raz ojcem. A jednak. Skurcze liczyłam przez półtorej godziny i ostatecznie około trzeciej w nocy pojechaliśmy do szpitala. Przeszliśmy przez izbę przyjść, lekarza, wywiad. Położono mnie na fotelu i podpięto pod KTG. Wszystko w porządku, poród się zaczął i dziś po raz trzeci zostanę mamą. Wszystko wiem, więc zastanawiam się, od czego zacząć swój pobyt w tym miejscu. Może piłka? Położna nie pozwala, bo odczyt z KTG musi być co najmniej godzinny. Leże więc i czekam.

Godzina mija. Położna przychodzi i mówi, że wszystko ok, ale jeszcze pół godziny odczytu by się przydało. Czekam. Sytuacja powtarza się dwukrotnie. Położna przyklejona do telefonu komórkowego w ogóle na mnie nie patrzy. Kiwa głową, każe leżeć nadal. Skurcze zaczynają być częstsze, silniejsze. Wchodzi lekarka i pyta, dlaczego jestem sama i dlaczego leżę? Leżę, bo mi kazano. Skoro kazano, to dobrze, mam leżeć dalej. Jestem sama, bo powiedziano mi, że osoba towarzysząca może być dopiero na końcówkę. Bzdura – dowiaduję się, więc dzwonię do męża. Zjawia się po 5 minutach, bo nie pojechał do domu. Nauczony doświadczeniem, że podczas porodu można spodziewać się wszystkiego, czekał w samochodzie przed szpitalem.

Zaczyna się robić nerwowo. Położna, która przychodzi co pół godziny, mówi, że wszystko dobrze, ale trzeba leżeć. Skurcze cholernie bolą, ale w żaden sposób nie mogę sobie z tym bólem pomóc, bo leżę płasko na plecach, którąś już godzinę. Bolą skurcze, boli kręgosłup od niewygodnej pozycji. Proszę położną o znieczulenie. „Za późno” – mówi i wychodzi. Po dwóch porodach powinniśmy z mężem być bardziej stanowczy, przecież wiemy, jak to powinno wyglądać, ale stres odbiera głos, by żądać swoich praw. Ściskam jego rękę bardziej, niż myślałam, że potrafię. Na odczepnego dostaję gaz rozweselający, chociaż po nim wcale nie jest mi wesoło. Jest ulga, nie wiem, fizyczna, czy to placebo, jakoś mnie to nie interesuje w tej chwili.

Czytaj też: Poród pod wpływem gazu. Czy to dobry sposób na ból?

Jestem zdenerwowana, zła, wykończona. O siódmej rano zjawia się obchód. Mąż musi wyjść. Przez zmęczenie nie słyszę, o czym dyskutują, nie wiem, dlaczego leżę od kilku godzin, nie wiem, dlaczego nadal mam podpięte KTG. Ostatkiem sił słyszę jednak, jak mówią, by zabrać mi gaz, bo „nawdycham się za dużo i stracą ze mną logiczny kontakt podczas skurczów partych”. Wychodzą przekazać informacje położnej prowadzącej, która, jak zauważyłam, prowadzi nie mój poród, a kilkugodzinną konwersację na Messengerze. Wraca mąż. Mówię mu, że jeśli pozwoli, aby zabrały mi gaz, to się z nim rozwiodę. Gaz zostaje. Obrączka na palcu błyszczy do dziś.

Pół godziny później przychodzi uśmiechnięta kobieta w średnim wieku o bardzo pogodnej twrazy. „Dzień dobry, nowa zmiana, będę prowadziła pani poród, koleżanka poszła do domu. Dlaczego pani leży? Nie woli pani wstać? (A mogę? Wolę!) Oczywiście, że pani może, nawet pani powinna”. Powinnam! Słyszysz to, kobieto, która po odpoczynku na dyżurze poszłaś odpoczywać do domu?! Wstałam, złapałam równowagę, złapałam pion, złapałam oddech, bez gazu znieczulającego, bo okazał się niepotrzebny w tej pozycji. Zrobiłam krótki spacer po pokoju, a kwadrans później urodził się nasz trzeci syn. „No widzi pani, trzeba tak było od razu, ruch dobrze wpływa na poród, dawno miałaby pani to już za sobą”.

Chyba nie muszę dodawać, że trzecie dziecko jest najbardziej nerwowym członkiem naszej rodziny, a wszelkie sprawy trzeba załatwiać z nim groźbą!

Autorką listu jest Małgorzata Gilewska, czytelniczka „Mamo, To Ja”.

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama