Reklama

Ta mała była z mamą, która nie kryła dumy z tego, jak prezentuje się jej córka. Sama bardzo elegancka i zgrabna. Miałaby też bardzo piękną twarz, gdyby nie nienaturalnie wydęte usta, prawdopodobnie „zrobione” za ciężkie pieniądze. Towarzyszący im mężczyzna wyglądał zupełnie zwyczajnie, żeby nie powiedzieć pospolicie. Wszystko to sprawiało, że cała trójka przyciągała wzrok chyba wszystkich gości.

Reklama

Może wszystko byłoby inaczej?

Kiedy byłam mała, rodzice też zabierali mnie na wesela. Oczywiście za każdym razem „występowałam” w najlepszej sukience i czułam się jak księżniczka… Wczoraj nie mogłam się powstrzymać przed obejrzeniem zdjęć z tamtych czasów. I chciało mi się płakać. Z fotografii patrzyło na mnie co prawda uśmiechnięte, ale zaniedbane dziecko. Poczochrane, uchwycone w komicznych pozach podczas tańca… Co by było, gdyby moja mama miała czas, ochotę i pieniądze, by od najmłodszych lat pokazywać mi, na czym polega prawdziwy szyk? Może byłabym bardziej pewna siebie? Może naturalnie przychodziłoby mi teraz dbanie o siebie?

Jestem zwyczajna jak kiełbasa

Jasne, wygląd się nie liczy, a szczęśliwe dziecko to brudne dziecko… Patrząc na to w ten sposób, należy przyznać, że miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Kąpiel raz w tygodniu (no, mycie nóg w misce – częściej, zwłaszcza latem). Żadnych wizyt u dentysty. U fryzjera jako dziecko byłam może raz w życiu.

W podstawówce moja kolekcja kosmetyków z mydła w kostce i szamponu powiększyła się o odżywkę do włosów (najtańszą) i śmierdzący płyn z apteki na pryszcze. Makijaż miałam na sobie pierwszy raz na studniówce – umalowała mnie sąsiadka, oczywiście swoimi kosmetykami.

Na studiach kupiłam sobie pierwszy naprawdę dobry biustonosz. Po czym uznałam, że szkoda pieniędzy, bo spiera się i niszczy tak samo jak najtańszy stanik.

Być może właśnie dlatego, jako czterdziestoletnia kobieta, wyglądam i czuję się zwyczajna jak kiełbasa. Nie umiem dbać o swój wygląd. I przy 7-letniej dziewczynce, świadomej swej eksponowanej urody, jestem jak szara myszka. Albo chodząca mysia szarość. W dżinsach i topie lub bluzie, z byle jakim kucykiem i w byle jakich oprawkach okularów. Zero makijażu, za to coraz więcej zmarszczek.

Jako 40-latka poczułam kompleksy na widok 7-latki

Do tej pory jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało. Jestem szczęśliwą żoną i mamą dwóch cudownych synków. Mamy mały dom z małym ogródkiem, dwa psy i dwa kotki. Pracuję jako recepcjonistka w przychodni weterynaryjnej. Uwielbiam chodzić po górach. I nigdy nie spodziewałam się, że w wieku 40 lat poczuję kompleksy na widok 7-latki. Może dlatego, że z powodu wieku dotarło do mnie, że straciłam najlepsze lata, nie słysząc ani razu, że wyglądam pięknie. Ani nawet, że jestem ładna.

Dobrze, że nie mam córki, bo jak nic przekazałabym jej „prawdę”, że wygląd nie ma znaczenia…

Ciekawe, jakie dziewczyny będą podobać się moim synom. Przyszło mi do głowy, że jeśli zakochają się w „księżniczkach” – będą mnie onieśmielać i wywoływać kompleksy, jak ta mała z wesela… Czy to wpłynie na nasze relacje?

Chyba piszę ten list po to, by ktoś potwierdził to, co niby wiem: że wygląd tej „zrobionej” dziewczynki wcale nie gwarantuje, że będzie szczęśliwa i pozbawiona kompleksów. Że jej mama wręcz przesadza, ucząc ją od małego, że „dbanie” o siebie wymaga makijażu w wieku już kilku lat… Czy może w tym wyścigu XXI wieku o to, kto wygląda najpiękniej – nigdy nie jest za wcześnie (a może być tylko za późno)?

Ada S.

Piszemy też o:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama