Jeszcze kilka lat temu tak zwana moda dziecięca w Polsce dopiero raczkowała. Rodzice, którzy przykładali nieco większą niż uchodząca za normę uwagę do tego, co założą swoim dzieciom, mieli do wyboru właściwie tylko ofertę sieciówek, i to dość marną, oraz second handów (z grzeczności pominę milczeniem sklepy z odzieżą okołochrzcielną i okołokomunijną). Co uchodziło za normę? Ano, śpiochy lub półśpiochy i kaftanik do 2. roku życia przynajmniej i to nie tylko do snu, ale także w miejscach publicznych, zestaw bodziak + rajstopki noszony jak wyżej oraz – w wieku nieco starszym: dres. Bo wygoda przede wszystkim, bo dzieci się brudzą i niszczą ubrania, więc szkoda oraz – mój ulubiony argument – bo dziecku wszystko jedno. Nie będę tych argumentów po kolei obalać, bo mam nadzieję, że dziś brzmią dla was tak samo komicznie jak dla mnie.

Reklama

A jednak mówię o tak zwanej modzie dziecięcej, a nie modzie po prostu. Dlaczego? Bo moda jest czymś nietrwałym, czymś co się zmienia wraz z sezonami, czymś co mimo wszystko – moim zdaniem – nas-rodziców, ani naszych dzieci bezpośrednio nie dotyczy. To dziedzina projektantów, modelek, dziennikarzy. My czerpiemy z niej tylko jakiś odłamek. Nas dotyczy ubieranie.

Oczywiście moda dziecięca istnieje. Przez kilka ostatnich lat liczba marek, które tworzą też lub wyłącznie dla dzieci, osiągnęła liczbę, idącą w tysiące. Lub większą. Wybór przeogromny. Pomysły zachwycające. Tkaniny coraz lepsze. Fasony coraz ciekawsze. Brak granic. Platformy zakupowe, sklepy, które sprowadzają, co chcemy: z Hiszpanii, Ameryki, Australii, Kanady, Szwajcarii. Pod tymi względami moda dziecięca właściwie już dogoniła tę dorosłą. To ogromny postęp i zmiana na lepsze. Dlaczego?

Bo prowadzi do równowagi, a konkretnie – równego traktowania dzieci. Tak samo jak traktujemy siebie. Dotyczy to zresztą wszystkich dziedzin życia: zdrowia, edukacji, rozrywki. Skoro troszczymy się o własne, troszczmy się i o dziecięce. Tak wyrażamy naszą miłość, nasz szacunek do dzieci jako do ludzi. I dzieje się to również przez ubiór. Przywiązujemy wagę do tego, jak sami wyglądamy, co na siebie wkładamy, w zależności od okazji, upodobań, humoru. Nie idziemy do sklepu czy restauracji w piżamie. Nie nosimy poplamionych czy pożółkłych spodni. Na spotkania ze znajomymi, a tym bardziej do pracy nie wkładamy rozciągniętych dresów. W czym dzieci są od nas gorsze? Dlaczego miałyby wyglądać gorzej od nas? Czy przedszkole to przypadkiem nie ich „praca” i „znajomi” W dodatku czasami nowa para butów czy kapelusz poprawiają nam samopoczucie skuteczniej niż czekolada. Prawda? Brzmi znajomo. Ciuchy są częścią naszej codzienności, nieodłączną. Nie ma powodu, by zainteresowanie nimi demonizować.

Ponadto świat się wizualizuje. W mediach przekazem stał się obraz przede wszystkim. Przemawiają do nas rzeczy brzydkie lub ładne. Patrzymy i oczekujemy efektu. Emocji. Tak działa moda. Ale znacznie częściej – styl. Nietypowe, indywidualne zestawienie elementów, które daje możliwość wyrażenia siebie, wyróżnienia się z tłumu.

Zobacz także

Czy dzieci interesują się modą? Raczej nie. Czy nasze zainteresowanie ich wyglądem sprawi, że się zainteresują? Wątpię. Czy to zainteresowanie przełoży się na ich poczucie estetyki? Pewnie tak, ale bez przesady. To tylko jedna z dziedzin. Ale czy przełoży się na to, że będą miały własny styl? Prawie na pewno tak. Bo dostaną od nas kolejne narzędzie do budowania siebie.

Rodzicom nie muszę mówić, jak szybko dzieci się deklarują. Mogą potem zmieniać zdanie, nawet wielokrotnie, ale na pewnym etapie wiedzą doskonale, że najbardziej ze wszystkich lubią kolor czerwony, bajki o zwierzętach, kocyk w kotki, gruszki i niebieskie spodnie w gwiazdki. Dziecko nie musi być modne, ale stylowe – proszę bardzo! O ile oznacza to właśnie określanie swojej pozycji w otaczającej rzeczywistości, nadawanie ram swoim upodobaniom. Wtedy będzie częścią procesu dorastania i kształtowania swojej osobowości.

Tu dochodzimy do punktu, w którym znaczenie ma rodzicielski rozsądek. Umiejętność zejścia na nieco dalszy plan. Bo o ile niemowlaka ubierzemy, jak chcemy (chociaż kilkomiesięczny maluch też może dać popalić, kiedy mu coś „nie leży”), to trzylatka już mniej, a pięciolatka – wcale. Dlatego śmieszą mnie na przykład zarzuty pod adresem blogujących mam, które jakoby przebierają dzieci wbrew ich woli. Każdy, kto ma dziecko w wieku 3+ (albo i młodsze „z charakterkiem”) wie doskonale, że to niemożliwe. Co nie oznacza, że nie ma dzieci ugodowych i mam, które faktycznie przesadzają. Ale są to wyjątki, które – jak wiadomo – potwierdzają regułę. Dla znacznej większości mam-samozwańczych stylistek (a ja się za taką uważam) dojrzewanie „modela” oznacza stopniowe wycofywanie się. Decyzje ubraniowe zaczynają się sprowadzać do nieśmiałego zwracania uwagi na pogodę lub powagę sytuacji oraz do samowolnego zakupu basiców.

Oczywiście nie jest tak, że mój starszy syn wstaje co rano, otwiera szafkę i komponuje z rozmysłem fajowy zestaw. Zestawy tworzę ja, ale z rzeczy, które on wybrał. Nie tego dnia, kiedyś – podczas zakupów. Bo od bardzo dawna potrafi to zrobić. Tak samo jak wybrać sobie samochód, lekturę na drogę, film w kinie czy co zje na śniadanie. To, że potrafi, jest z kolei efektem tego, że pozwoliłam mu decydować. Dzięki temu ma swoje zdanie, jest pewny siebie, nie wstydzi się mówić, co myśli.
I tak: ma swój styl.

Więcej o modzie, wychowaniu i życiu współczesnej matki znajdziesz na blogu Agaty Legan: jjandthebear.blogspot.com – polecamy!

Reklama

Czytaj także wywiad z Agatą Legan na Babyonline: o modzie dziecięcej, blogowaniu i legendarnych zarobkach mam-blogerek.

Reklama
Reklama
Reklama