
Zanim jeszcze odezwała się moja komórka, ja już wiedziałam, że coś się stało. Odebrawszy, zapytałam tylko: – Coś z Martynką? – Kaszle tak okropnie, jakby szczekała! – wyjąkała Diana, młoda opiekunka, którą zatrudniałam, żeby mała nie musiała chodzić do przedszkola, tej wylęgarni chorób. – Dałam jej syrop, ale go zwymiotowała. Ma wysoką gorączkę i chyba coraz ciężej oddycha… – szeptała dziewczyna wyraźnie przestraszona. – Chyba? – zdenerwowałam się. – Dziewczyno, skup się! Jestem samotną matką, muszę więc podejmować decyzje za dwoje. I odpowiedzialność ponosić za dwoje – matkę i ojca. – Na pewno – wzięła się w garść Diana. – Wezwałam pogotowie. Na wszelki wypadek. – Co?! – poczułam, jak oblewa mnie fala gorącej złości, a potem lodowatego przerażenia. Już widziałam, jak faszerują moje dziecko antybiotykami i innymi środkami „na wszelki wypadek…. Robiłam, co mogłam, by trzymać córkę z dala od skutków zachłanności firm farmaceutycznych, wybierając medycynę naturalną. I Martynka rosła zdrowo! Na przekór czarnym wizjom mojej przemądrzałej matki Odkąd urodziłam córkę, straszyła mnie, że jej szkodzę, że prowokuję los. Nawet się nie dziwię, że tak mówiła. Jako dentystka należała do jednej lekarskiej bandy z pediatrą i lekarzem rodzinnym, z którymi prowadziłam nieustanne boje ideologiczne. Moja światła, wyemancypowana matka nigdy nie miała dla mnie czasu: praca i rozwój kliniki były dla niej ważniejsze. Wciąż tułałam się więc po przedszkolach, świetlicach i zajęciach dodatkowych. Czasami czułam się jak sierota, jakbym wcale nie miała matki, a teraz ona śmie mnie pouczać, jak powinnam wychować własne dziecko! Dlatego...