Reklama

Jesteśmy w Europie, bogacimy się, więc na plażach całego świata słychać najtrudniejszy podobno ze wszystkich język polski. Może i dobrze, że trudny, bo gdyby zagraniczny turysta chciał nauczyć się czegoś na plaży ze słuchu, przyswoiłby krótkie, wyszczekane poirytowanym tonem przez rodziców komendy i pogróżki.

Reklama

Do dziecka, wiadomo, trzeba krótko. Rozmowa z bachorem to niedopuszczalna dyskusja, a to już podpada pod mityczne "wychowanie bezstresowe". Jeśli dopuścimy dyskusję, zwaną też pyskowaniem, to jest spora szansa, że nasza pociecha za lat kilka, jak w starym kawale, przyklei towarzyszowi podróży gumę do żucia na czole. Wykrzykujemy więc: – Chodź no tu! Marsz do wody! Poparte groźbami: – Nigdzie nie pójdziesz!
Oj, bo w tyłek dostaniesz! Bo nie kupię ci loda!

O dziecku mówimy pieszczotliwie, zamieszczając jego zdjęcia na Facebooku czy Instagramie: "Mój najdroższy Skarb" albo "Ukochane Słoneczko". Na wakacjach, gdy wirtualni znajomi nie podsłuchują, używamy prywatnych zdrobnień i czułych przezwisk: gnojku, bachorze, ofiaro losu – jak w zdaniach: "Zostaw to, gnojku, bo jak ci przyłożę...", "Jak kopiesz, ofiaro, w piłkę nie umiesz trafić?", "I co się tak gapisz jak cielę?".

My, polscy rodzice, wiemy najlepiej co dla naszych dzieci najlepsze. Nie dopuszczamy do fanaberii. Jak w nadmorskiej pizzerii, gdzie ośmiolatek domagał się pizzy z brokułami. – Z brokułami? A kto to potem zje? – zirytował się ojciec. – Bo chyba nie ty! – dołożyła mamusia. – Ty nie znosisz brokułów! – Ale chciałem spróbować... – bronił się mały. – W domu sobie spróbujesz, a teraz bierz z szynką albo nic nie dostaniesz! – zarządził tata. Mały wziął z szynką. I tak nie zjadł połowy. Nie przypuszczam, by jeszcze kiedyś chętnie próbował nowych potraw, ale nie o to rodzicom chodziło. Miał być grzeczny, robić to, co oni chcą, i nie dyskutować.

My, rodzice, mamy ciężko. Tyle strofowania, stawiania do pionu. Jak znoszą to dzieci? Kiedy próbuję sobie to wyobrazić, widzę zajęcia WF na studiach i trenerkę na basenie, która wrzeszczała na przestraszone młode kobiety: – Jak płyniesz? Co ty robisz z nogami, sieroto? Ruchy, ruchy! Prawie jak ten ojciec, który z poświęceniem uczy sześcioletniego "gamonia" jeździć na rowerze na naszym podwórku. Ja po trzecich zajęciach wyszłam z basenu i nigdy więcej się tam nie pojawiłam. Mogłam, byłam dorosła, mogłam sobie wybrać zajęcia, trenerkę albo przynieść zwolnienie. Nasze dzieci nie wyjdą, nie uciekną przed nami jeszcze przez wiele lat.

Dlatego mam propozycję: drodzy rodzice, marsz tu do mnie natychmiast albo popamiętacie. Jeśli jeszcze raz nazwiecie swoje dziecko gnojkiem albo ofermą, to nie dostaniecie drugiej szansy! Zrozumiano? I bez dyskusji mi tu, bo zobaczycie...

Reklama

Najnowsze felietony Antoniny Kozłowskiej znajdziesz w aktualnych numerach miesięcznika „Twoje Dziecko”.

Reklama
Reklama
Reklama