Ostatnio zmagaliśmy się z pewną usterką. Odwiedziła nas pani, która miała ją naprawić. Okazało się, że potrzebna jest część, której akurat pani nie ma przy sobie. I wtedy padło: "To ja przyjdę jutro albo w piątek, bo przecież siedzi pani w domu".

Reklama

Pani przyszła w kolejny wtorek i wtedy okazało się, że musi wezwać na pomoc kolegę. Zadzwoniła i kolega najwidoczniej zapytał, o której godzinie ma przyjść. Znów usłyszałam: "No może być jutro, bo pani ma małe dziecko, więc będzie w domu". Tak, mam małe dziecko. Tak, z pewnych, nie do końca zależnych ode mnie przyczyn zamiast pracą zawodową zajmuję się dzieckiem i domem. Tak, w tej chwili jest to moje główne zajęcie i traktuję je bardzo serio: jak pracę na pełen etat. Tak, poczułam się dotknięta...

Każda z mam, które po urlopie macierzyńskim zostały w domu, miała pewnie taką sytuację, kiedy (najczęściej bezwiednie) potraktowano ją jak obywatela innej kategorii. Wydaje mi się, że wciąż pokutuje u nas mit Superkobiety. Takiej, co to odbębnia osiem godzin w korporacji/firmie/kancelarii, po czym pełna satysfakcji leci do domu, by zrobić obiad, poprać, posprzątać, pobawić się z dziećmi i zacerować mężowi skarpetki. Ale takie cyborgi nie istnieją! A jeżeli już, to w śladowych ilościach, a najczęściej w opowieściach cioć i teściowych. Gdy byłam w ciąży, moja przyjaciółka mówiła: "Zapomnij, że z dzieckiem uda ci się cokolwiek zrobić. Tylko ci się wydaje, że będziesz miała dużo czasu".

Miała rację. Chociaż zanim w to uwierzyłam, przez jakiś czas próbowałam być Superkobietą. Skończyło się rozdrażnieniem, zmęczeniem i problemami z kręgosłupem. Drażni mnie to, że ludzie uważają niepracujące matki za stworzenia, które mogą dostosować się do wszystkiego i wszystkich... bo przecież siedzą w domu. Aha, i nie mam nic przeciwko wizycie fachowca przed południem – w końcu usterkę trzeba naprawić. Mam coś przeciwko założeniu, że jest mi wszystko jedno, o której godzinie (bo przecież nie mam nic do roboty).

Chciałabym, by coś zmieniło się w postrzeganiu mam domowych. W końcu pracujemy dość ciężko, a najczęściej jedyną zapłatą jest uśmiech dziecka. Może przydałaby się jakaś kampania społeczna? Mogę nad tym pomyśleć... bo przecież siedzę w domu.

Zobacz także
Reklama

Felieton nagrodzony w „Twoim Dziecku” nr 11/2013

Reklama
Reklama
Reklama