Reklama

Nie bez powodu socjologowie nazwali nas „pokoleniem kanapkowym”. Jesteśmy ściśnięci między dwiema rzeczywistościami – z jednej strony nasze dzieci, które potrzebują codziennego wsparcia emocjonalnego, cierpliwości i obecności (a my zdajemy sobie z tego sprawę), a z drugiej rodzice, którzy coraz częściej wymagają pomocy w zrozumieniu świata, którego tempo dawno ich przerosło. Wychowujemy, tłumaczymy, tłumaczymy się, doradzamy.

Wychowujemy dzieci, opiekujemy się rodzicami i spłacamy kredyty

Kiedy słyszę, że millenialsi mają łatwiej niż poprzednie pokolenia, chce mi się śmiać. Mamy dzieci, które wymagają od nas bycia „uważnymi rodzicami”, którzy nie krzyczą, nie zawstydzają i uczą empatii. Mamy rodziców, którym trzeba tłumaczyć, jak działa bankowość elektroniczna, jak kupić bilety online i dlaczego wnuki mają ban na słodycze i nie wolno stawiać ich do kąta. Mamy też kredyty, pracę na pełen etat, często zdalną, która sprawia, że dom przestaje być domem – staje się biurem, szkołą i punktem obsługi rodziny.

To wszystko dzieje się w jednym czasie, w jednym życiu. Nie da się nacisnąć pauzy. Jesteśmy pokoleniem, które zbyt często słyszy, że ma „za dobrze”, a w rzeczywistości uczy się balansować między troską o innych a próbą zachowania resztek siebie.

W jednym momencie jesteśmy rodzicami i dziećmi swoich rodziców

Ostatnio trafiłam na TikToka, na którym kobieta w moim wieku mówiła: „Wychowuję dwa pokolenia jednocześnie”. Trafiło mnie to prosto w serce, bo sama czuję, że jestem w tym samym miejscu.

To nie jest kwestia braku wdzięczności. Kochamy nasze dzieci, troszczymy się o rodziców. Ale bycie pomiędzy tymi dwiema sferami bywa wyczerpujące. Zwłaszcza wtedy, gdy rodzice wciąż postrzegają nas jak nastolatków, a dzieci oczekują, że będziemy dla nich wzorem nowoczesności, cierpliwości i siły. Czasami myślę, że millenialsi to pierwsze pokolenie, które naprawdę świadomie próbuje przerwać błędne koło – wychować dzieci inaczej niż sami byli wychowywani.

Przepraszamy nasze dzieci, nie karzemy, uczymy emocjonalnego bezpieczeństwa. Ale za tę zmianę płacimy wysoką cenę – przeciążenie, frustracja, chroniczne zmęczenie. Bo choć wiemy więcej niż nasi rodzice, to czasem po prostu brakuje nam siły.

Mamy przegwizdane, ale przełamujemy stare schematy

Jako pokolenie jesteśmy trochę jak ta metaforyczna kanapka – z dwóch stron przyciśnięci, a w środku próbujemy zachować smak życia. Mamy świadomość, że świat się zmienia szybciej, niż jesteśmy w stanie to ogarnąć. Uczymy się nowych technologii, tłumaczymy je starszym, a jednocześnie staramy się chronić dzieci przed ich skutkami.

Często czuję, że stoję w rozkroku między światem analogowym mojego dzieciństwa a cyfrowym życiem moich dzieci. Rodzice pytają, po co im smartfon. Dzieci – czemu nie pozwalam im spędzać więcej czasu przed ekranem. I choć w teorii jestem dorosła, w praktyce nieustannie próbuję godzić te dwa światy.

To, co różni nas od poprzednich pokoleń, to świadomość. Mamy odwagę mówić o wypaleniu rodzicielskim, o tym, że jesteśmy zmęczeni, że nie musimy być perfekcyjni. Nie wstydzimy się prosić o pomoc, korzystać z terapii czy rozmawiać o emocjach. Nasi rodzice tego nie mieli. My – uczymy się tego każdego dnia, często na błędach.

Pokolenie, które nie chce się poświęcać w ciszy

Nie jesteśmy pokoleniem, które godzi się z losem. Tak, bywa trudno. Tak, często mamy poczucie, że to za dużo. Ale jednocześnie mamy w sobie ogromną siłę. Umiemy żartować z własnego zmęczenia, zamieniać frustrację w memy, a w chaosie codzienności znajdować momenty bliskości.

Może właśnie w tym tkwi nasza przewaga – że potrafimy mówić o tym, co nas boli. Że chcemy przerwać milczenie, które towarzyszyło naszym rodzicom. I choć mamy przegwizdane, to jednocześnie mamy szansę być pokoleniem, które naprawdę coś zmieni – w relacjach, w wychowaniu, w sposobie, w jaki patrzymy na siebie nawzajem.

Zobacz też: Przestałam „inwestować” w dzieci. Coraz więcej rodziców robi to samo

Reklama
Reklama
Reklama