Reklama

Winy nasze powszednie. Nic specjalnego. Nie ma co liczyć na wyznania patologicznej matki z pierwszych stron tabloidu. „Włączałam bajki, żeby mieć spokój. Nie chciało mi się wyjść na plac zabaw. Nie piekę ciasta. Nakrzyczałam. Nie pozwoliłam wybrać skarpetek, bo nie było czasu”. Ręka do góry, która z nas nie jest winna tych czy setki innych grzechów? Komu zawsze się chciało, kto nigdy nie nakrzyczał, kto naprawdę nie włącza bajek nawet wieczorem po całym dniu spędzonym z zakatarzonym, marudnym maluchem? Kto zawsze radośnie biegnie na podwórko i co sobota piecze ulubione ciasto?

Reklama

Matka to taki dziwny gatunek człowieka, który zawsze robi coś źle i zawsze ktoś go za coś obwini. Może i świetnie bawi się w sklep, ale za to dała córce frytki! Może wspaniale gotuje, ale syna widziano z tabletem w ręku, gdy ona sobie czytała. Może potrafi zorganizować przyjęcie urodzinowe z domowym tortem i szukaniem skarbów, ale co z tego, skoro za nic w świecie nie pójdzie do parku linowego? A jeśli, przypadkiem, nikt matce nic nie zarzuci, to już ona sama najlepiej znajdzie w sobie coś, do czego można się przyczepić.

Rachunek sumienia wypada niewesoło. Nakrzyczałam nie raz i nie dwa. Tak długo specjalnie odwlekałam wycieczkę do wesołego miasteczka, aż zardzewiałe karuzele zapakowały się do ciężarówek i odjechały. Karmię frytkami i przymykam oko na chipsy kupione w drodze ze szkoły. Zdarza mi się podnieść nieprzytomny wzrok znad książki i zapytać: „Co mówiłeś?” po kwadransie brzęczącej mi w tle wyliczanki podwórkowych i szkolnych niepowodzeń. Zamiast uszyć kostium Rzymianki, wygrzebałam z szafy prześcieradło i owinęłam nim dziecko, dość niedbale zresztą. Telewizor włączałam tak długo, że
do dziś potrafię zaśpiewać piosenkę tytułową z serialu o Bobie Budowniczym i tego drugiego o syrenkach (i być może będą to jedyne piosenki, jakie, złożona demencją, będę umiała za 50 lat zaśpiewać prawnukom).

A do tego… – Nigdy nie miałam domku na drzewie! – wysyczała oskarżycielsko Mała Zo. To prawda. Ogródkowa pigwa potrzebuje jeszcze dwudziestu lat, żeby dało się na niej zbudować choćby karmnik. Odwieczne marzenie mojej córki pozostanie niezrealizowane – jak moje o pójściu z flagą na pochód pierwszomajowy czy mojego brata o domowej hodowli patyczaków. Czy mogę to sobie wybaczyć? Czy raczej czas posypać głowę popiołem, zbudować ten domek na najbliższym solidnym drzewie, upiec tort szpinakowy i zapisać się do klubu matek wyliczających sobie własne winy? A może nie? Patrzę na moje dzieci i na dzieci tych nienawidzących siebie mam. Radosne buzie, czyste ubrania, wspólne wakacje, wieczorne rozmowy. Czy mamy sobie naprawdę aż tyle do zarzucenia? Czy nasze dzieci zapamiętają te chwile, kiedy zrobiłyśmy coś źle?

– Z tego mieszkania zapamiętam zapach ciasta w sobotę – powiedział Syn, przygotowując się do przeprowadzki. Może więc jednak nie wszystko stracone, może jest jakaś nadzieja?

Reklama

Najnowsze felietony Antoniny Kozłowskiej znajdziesz w aktualnych numerach miesięcznika „Twoje Dziecko”

Reklama
Reklama
Reklama