Środa

Strumień gości powoli wysycha. Widocznie minął urok nowości... Teraz odwiedzają mnie tylko najwytrwalsi albo spóźnialscy. Ci, co widzą mnie po raz pierwszy, dziwią się, że jestem taki malutki. A ci, co po raz kolejny – że tak urosłem. Hm, czyli na to samo zjawisko można mieć różne spojrzenia – w zależności od punktu odniesienia...
Wreszcie mogę korzystać z niektórych zabawek – to znaczy z dwóch mat edukacyjnych (jedna powędrowała do babci) i superkaruzeli nad łóżeczko. Z pozytywką! Hurra! No i wyrosłem z niektórych ubranek. To prawdziwy sukces, bo na początku wszystkie były na mnie za duże. Teraz te za małe wędrują do koleżanki mamy, która jest w ciąży. Wcześniej sam dużo od niej dostałem – po jej poprzednich dzieciach. To się podobno nazywa recykling.

Reklama

Piątek

Wybraliśmy się w wesołych nastrojach na szczepienia. Wcześniej byłem na nie albo za mały, albo za żółty. Wchodzimy, a tu pani doktor mówi, że ciągle jestem za żółty, że to już za długo trwa, że ona mnie nie zaszczepi, że jej zdaniem kwalifikuję się do szpitala, ale teraz pora infekcji, no a ja niezaszczepiony... Jednym słowem, afera.
Mama wywalczyła, by jednak przebadano mnie ambulatoryjnie i dopiero w zależności od wyników pójdę do szpitala, albo (oby!) nie. Jedziemy więc do Centrum Zdrowia Dziecka. Tam pobierają mi (z żyły!) ze sześć fiolek krwi. Wrzeszczę, ile sił, aż jestem fioletowy na całej głowie. Myślę, że najłatwiej byłoby teraz pobrać mi krew z główki, ale nikt na to nie wpada.
Czekamy godzinę na wyniki, a w tym czasie dojeżdża do nas tata. Siedzimy sobie w trójkę w gabinecie i się denerwujemy. W końcu przychodzi pani doktor z moimi wynikami i mówi, że na razie wracam do domu. Wyniki ogólnie mam dobre, tylko poziom bilirubiny jest za wysoki (za to żelaza – za niski). No i mama ma teraz przechlapane – musi odciągać sobie mleko i podawać mi je przegotowane. Albo karmić mnie jakimś specjalnym mlekiem w proszku. I dopajać wodą z glukozą, żebym więcej siusiał. I podawać żelazo w kropelkach. I witaminę C. A po tygodniu kontrola poziomu bilirubiny.
W dwa samochody ruszamy z powrotem do domu. W pewnym momencie taksówkarz zajeżdża mamie drogę, a potem jeszcze ją opieprza (niesłusznie!) przez okno. Nie wie, że pan z auta za nami to tata i że choć jedziemy osobnymi samochodami na numerach rejestracyjnych z innych województw, to tak naprawdę działamy wspólnie i w porozumieniu... Na światłach tata wyskakuje i krzyczy do niego: "Jak jedziesz, idioto! Żona mi syna wiezie!". Ten syn to ja. Mama ma trochę żalu do taty, że już tylko ja się liczę, ale do domu dojeżdżamy w dużo lepszych nastrojach.
Nie ma to jak trochę adrenaliny.

Reklama

Polecamy: Blog Jureczka - Trzeci miesiąc, ciąg dalszy

Reklama
Reklama
Reklama