Dorota Zawadzka: "Mam małą tolerancję na problemy rodziców"
"Krew się we mnie gotuje, gdy widzę, jak matka bije dziecko, bo ono się – straszne rzeczy! — potknęło. Albo gdy je szarpie, mało ręki mu nie wyrwie – bo przykucnęło nad mrówką" – czytaj wakacyjne obserwacje Doroty Zawadzkiej.
- Dorota Zawadzka
Jak co roku przyjechałam nad morze z moją akcją "Przytulmy lato" i jak co roku całymi dniami mogę przyglądać się jak odpoczywają polskie rodziny. W tym roku rzuciło mi się w oczy mnóstwo fajnych zmian: więcej placów zabaw i fajne oferty w hotelach dla dzieci, ale nadal jednak widzę też to, czego nie chciałabym widzieć.
Zacznę może od tego, że w tym roku nad morzem nie ma typowej pogody, na jaką czeka statystyczny wczasowicz. Akurat dla mnie pogoda jest fantastyczna, bo spacerowa, natomiast takiej typowej lipcowej "smażalni" jeszcze nie było. Gdyby była, to można byłoby rozłożyć się na plaży, leżeć, relaksować i nic nie musieć. A jak nie ma pogody to musisz coś zrobić – i z dzieckiem, i z samym sobą. Więc co robią rodzice? Nie wpadnie im o głowy, żeby pójść na spacer na plażę, tylko biorą dziecko na miasto.
Nie wiem, jak dawno byliście nad morzem, ale jeśli nie byliście, to powinniście wiedzieć, że polskie morze w sezonie wygląda jak Stadion Dziesięciolecia za swoich "najlepszych" czasów. Stragan na straganie i jeszcze straganem pogania. Wysyp tandety – i nie mówię, że tak jest tylko u nas – być może rzeczywiście tak jest na całym świecie, ale ja w tej chwili mówię o tym, co jest tu i teraz.
Rodzice, idąc z dzieckiem środkiem tego wszystkiego, muszą na każdym kroku, przy każdym stoisku przeciwstawiać się temu swojemu dziecku: "Nie, nie, nie kupię ci, nie mam pieniędzy, zostaw, odłóż, nie dotykaj..." – co powoduje frustrację, a co za tym idzie: krzyki i przemoc.
W ciągu pierwszych 2 tygodni mojej akcji "Przytulmy lato 2016" przynajmniej 20 razy zwróciłam uwagę rodzicom na ulicy, żeby nie bili dzieci! Nie: żeby nie krzyczeli na nie albo żeby nie szarpali dzieckiem: "Stań! Przestań! Uspokój się!" – tylko żeby nie bili.
Ostatnio obiecałam sobie, że następnym razem – niech mnie do sądu poda – ale wyciągnę komórkę i nagram, jak taka matka jedna z drugą bije dziecko, a potem wrzeszczy do mnie, że to jest jej dziecko i że klaps nie jest biciem. Przyznaję to głośno i bez wstydu: szału dostaję, jak widzę taki obrazek i słyszę potem, że ona nie bije – ona dała tylko 5 klapsów.
Znam tę opinię, że krzycząca czy bijąca matka, to matka zmęczona i godna współczucia, ale – może to zabrzmi okropnie – ja mam zdecydowanie mniejszą tolerancję na problemy emocjonalne dorosłych.
Rodzic jest duży.
Dorosły.
Samodzielny.
Jeśli sobie z czymś nie radzi, to może iść do przyjaciółki czy psychologa, może poczytać coś, zapisać na jogę, ma masę możliwości, żeby poradzić sobie ze swoimi emocjami!
Nie umiem współczuć kobiecie, która wrzeszczy na dziecko: "Uważaj, jak idziesz!" i daje mu klapsa, bo ono POTKNĘŁO SIĘ na ulicy. Albo szarpie na siłę za ramię, mało mu go nie wyrwie, bo ono przykucnęło nad mrówką. Nie wolno takich rzeczy robić!
Czytaj też: Ciężko być dobrą mamą, gdy się miało złe dzieciństwo
Nie chcę, żebyście mnie źle zrozumieli – wiem, że nad morzem jest też cała masa fantastycznych rodziców. Ich też widzę: jak bawią się, odpoczywają, rozmawiają przy stole z dzieckiem, śmieją się, żartują, ale wiecie na czym polega problem? Tych fajnych rodziców przekrzykują niestety ci głośni, bijący, szarpiący – ci, którzy rozsiewają złą energię i wzbudzają poczucie zagrożenia u wszystkich wokół.
I tak sobie myślę: to nie Kiepscy przyjechali nad morze. To Polska przyjechała. Tak wygląda Polska – w której jest mnóstwo świetnych rodziców, czytających książki o wychowaniu, przychodzących na spotkania o rozwoju dzieci, ale jednocześnie w której według statystyk 60 procent ludzi uważa, że klaps to nie bicie.
Smutne.
Czytaj także: