Reklama

Nie jestem babcią w fartuchu i z siwym koczkiem. Chociaż czasem żałuję, bo taki obraz własnej babci mam w sercu i nie zamieniłabym go na żaden inny. Ukochanej, z zawsze ciepłymi rękami, które tak nieporadnie, ale cudownie potrafiły głaskać, czesać, przytulać. I podawać najpyszniejsze przysmaki. Moja babcia, podając mi czy to kawałek chleba, ciasta czy miętówkę mówiła: „Masz, skosztuj”. Dziś już chyba nikt tak nie mówi…

Reklama

Zdrowe nawyki żywieniowe: klucz do zdrowia i szczęścia?

Wiem, że przez pół wieku, które minęło odkąd byłam dzieckiem, czasy się zmieniły. Babcie są aktywne zawodowo (sama wciąż udzielam lekcji francuskiego i włoskiego, wciąż też mam regularne zlecenia tłumaczeń). Babcie chodzą do fryzjera, malują paznokcie… Ale są rzeczy, które się nie zmieniły: babcie, gdyby mogły, przychyliłyby swym wnukom nieba. Nawet jeśli rodzice uważają, że to niepedagogiczne, niezdrowe i niepotrzebne.

Do rzeczy. Moja córka ma fioła na punkcie zdrowego odżywiania i uważa, że kluczem do zdrowia i szczęścia są właściwe nawyki żywieniowe. Ale przesadza. W ubiegłym tygodniu sama przekonałam się jak bardzo.

Biszkopt jak arszenik

Wracając z parku, weszliśmy do piekarni: Karolina, Aleks i ja. Sprzedawczyni, widząc jak Aleks patrzy na ciasteczka, podała mu jeden biszkopcik i… nastąpił armagedon. Moja córka wpadła w szał. Wrzeszczała, że jakim prawem, że cukier, biała mąka, że jej dziecko takich rzeczy nie je… Stałam jak wryta. Aleks się wystraszył.

Z ulgą wyszłam z tego sklepu, moja córka jeszcze długo nie mogła się uspokoić. Pod adresem ekspedientki wciąż padały niewybredne epitety („ciemna baba” to najłagodniejszy).

– A gdyby miał celiakię? – zapytała mnie. – Albo cukrzycę?

– Ale nie ma! – nie wytrzymałam. Moim zdaniem Karolina mocno przereagowała. Wystarczyło zwrócić ekspedientce uwagę… Córka zachowywała się, jakby ten biszkopt miał w sobie śmiertelną dawkę arszeniku. I jakaś kobieta, na jej oczach, w biały dzień, ośmieliła się podać go jej dziecku.

Zrobiło mi się cholernie przykro

Wiedziałam, że Aleks ma mocno ograniczane przyjemności jeśli chodzi o słodycze. Kiedy córka zostawiała go ze mną, zawsze z zestawem dozwolonych przekąsek. Ale nie sądziłam, że sprawa jest aż tak poważna. Że dla mojej córki biała mąka i cukier to to samo co śmierć…

Zrobiło mi się cholernie przykro. Z wielu powodów. Po pierwsze dlatego, że moje dziecko ma chyba jakiś problem. Po drugie – na wspomnienie wzroku Aleksa w tej piekarni na widok ciasteczek. Po trzecie – że nie będę z córką w jednej drużynie, bo w moim domu wnuk będzie mógł kosztować różnych słodyczy. Sama dbam o linię i nie kupowaliśmy z mężem zbyt wielu słodyczy. Najwyżej gorzką czekoladę, suszone figi czy morele… Ale nie odmawiamy sobie wizyt w kawiarni, od czasu do czasu spotykam się też z koleżankami na kawie i bezie czy szarlotce.

Święto Łasucha będzie co tydzień!

Bardzo się boję, że córka uzna mnie za wroga numer 1, zabroni mi kontaktów z wnukiem, ale… po tej „akcji” w piekarni podjęłam decyzję: zacznę piec ciastka! I kiedy Aleks do mnie przyjdzie – od progu będzie czuł zapach wanilii i czekolady. Albo razem będziemy piec. Takie ciasteczka, jakie lubi najbardziej. Przynajmniej raz w tygodniu będzie święto łasucha. I może nawet kupię sobie fartuch.

Jeszcze nie wiem, jak rozegram to z córką. Wiem, że czeka nas rozmowa, do której muszę się przygotować. Ale ona jest dorosła. Mój wnuk jest dzieckiem, a dzieciństwo jest od przyjemności, tych słodkich też.

Jeśli ten list czytają mamy, które mają podobne podejście jak moja Karolina – bardzo proszę o wyrozumiałość dla babć takich jak ja.

Maria

Piszemy też o:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama