Reklama

Każdy rodzic podróżujący z małym dzieckiem zna to napięcie: czy współpasażerowie zrozumieją, czy będą oceniać? Czasem jednak zdarzają się sytuacje, które przypominają, że w przestrzeni publicznej wciąż jest miejsce na zwykłą, ludzką życzliwość. Ta historia z pewnego pociągu pokazuje to wyjątkowo pięknie.

Dzieci w pociągach, rodzice na świeczniku

Tę dobrze znaną scenę niezwykle celnie opisał w social mediach Maciej Makselon – redaktor i wykładowca, który akurat wracał PKP ze Śląskiego Festiwalu Nauki. I choć „coś tam czytał, czegoś tam słuchał, coś pracował”, uwagę skradł mu maluch o imieniu Kordian – chłopiec „z gatunku małych, głośnych i ruchliwych”.

Makselon opisuje, jak matka co chwilę krzyczy do niego „Kordianek! Kordianek! Kordianek, przestań mi wchodzić na głowę!”. Co ważne – to nie metafora. „Młody po prostu cały czas próbuje się wspiąć na matczyną czaszkę”, co autor obraca w zabawną, ale czułą refleksję o tym, że „nie można nazwać syna Kordian, a potem dziwić się, że on czuje imperatyw wspinania się”.

W tych słowach jest coś niezwykle prawdziwego: dzieci są dziećmi. Głośne, ruchliwe, żywiołowe. Podróż nie zawsze jest dla nich naturalnym środowiskiem. Ale tym, co często boli najbardziej, jest to, jak łatwo oceniamy ich rodziców – najczęściej matki.

A potem wydarza się coś kompletnie nieoczywistego

I właśnie dlatego historia opisana przez Makselona chwyta za serce. Bo nagle – zamiast kolejnego pouczenia – wydarza się coś całkowicie odmiennego. „Zupełnie obca Kordianowi i jego mamie pani nie zaczyna ich upominać/pouczać/łajać, lecz wyciąga z plecaka patyczki, sznurek, zielone skrawki papieru i rolki dwustronnej taśmy”. Pytanie, jakie pada, jest jak otwarcie drzwi do innego świata: „czy to nie czas na zajęcia z artystycznego rękodzieła?”.

Reakcja? Natychmiastowa. „Mamie momentalnie szklą się oczy, Kordianowi tak samo szybko rozbłyskują podnieceniem. Ja zbieram szczękę z podłogi, ktoś obok zakrywa usta, konduktorowi uśmiech zaraz rozsadzi policzki”.

I ten wspaniały finał, którego nie da się zapomnieć: „pół wagonu robi właśnie choinki. Ja stukam w klawisze”.

Mały cud, wielka myśl

Ta historia zostaje w głowie na długo, bo pokazuje coś bardzo ważnego: że rodzicielstwo w przestrzeni publicznej nie musi być walką z oczekiwaniami i oceną. Że zamiast irytacji można podarować komuś odrobinę wsparcia, a czasem nawet kawałek sznurka i parę patyczków.

I że bezinteresowne gesty – jak pisze Makselon – naprawdę potrafią doprowadzić do „dezintegracji twarzy osób współpodróżujących”.

Dzieci nie są problemem. Są częścią świata, do którego wszyscy należymy. A my możemy sprawić, by ten świat był dla nich (i ich rodziców) odrobinę bardziej życzliwy.

Zobacz także: Zaprosiła na kinderbal synka koleżanki. „Aż mnie zmroziło, gdy go zobaczyłam”

Reklama
Reklama
Reklama