Reklama

Kiedy kolejny raz dostałam wiadomość z e-dziennika o „obowiązkowym spotkaniu z wychowawcą”, westchnęłam ciężko. To był czwartek, godzina 17:00 – czyli moment, w którym jednocześnie mam odebrać najmłodsze dziecko z angielskiego, przypilnować kolacji i udawać, że wciąż mam energię po całym dniu pracy. I wtedy zadałam sobie pytanie: dlaczego wciąż nie możemy zrobić tego online?

Bo przecież można. Pandemia pokazała, że się da. Ale w wielu szkołach ten temat to wciąż tabu.

„To nie to samo” – czyli argument, który wraca jak bumerang

Kiedy zapytałam nauczycielkę mojej córki, dlaczego nie możemy spotkać się przez Teamsa, usłyszałam: „To nie to samo. W szkole można spojrzeć w oczy, porozmawiać spokojnie, poczuć kontakt”.

Brzmiało pięknie. Tylko że po chwili przypomniałam sobie te spotkania – ścisk w sali, 30 rodziców na zbyt małej przestrzeni, szum, przekrzykiwanie się, a w tle dyskusja o tym, że „dzieci za dużo korzystają z telefonów”.

To naprawdę ma być „spokojna rozmowa”? W rzeczywistości to raczej maraton pretensji i monologów. Nauczyciel mówi, rodzice słuchają. Czasem ktoś nieśmiało podniesie rękę, ale najczęściej po to, by zapytać, czy można wcześniej skończyć.

W wersji online można by to skrócić, uporządkować, dać każdemu głos. Tyle że... wtedy trudniej byłoby utrzymać kontrolę.

Kontrola, autorytet i „zbyt duża bliskość”

To słowa, które padły w prywatnej rozmowie z nauczycielką, którą bardzo cenię. Powiedziała mi wprost: „Online rodzic czuje się zbyt pewnie. Włącza mikrofon, przerywa, komentuje. W szkole jest pewna granica, którą łatwiej utrzymać”.

I to zdanie chyba najlepiej oddaje sedno problemu. Nie chodzi o technologię, tylko o władzę. W przestrzeni online znikają szkolne rytuały – ten dzwonek, tablica, rząd ławek, za którymi siedzimy z lekkim napięciem. A nauczyciel, który przez lata funkcjonował w roli autorytetu, nagle staje się po prostu kolejnym uczestnikiem spotkania na ekranie. Bez tła klasy, bez tablicy, z kotem przebiegającym w tle.

Tylko że my, rodzice, też już nie jesteśmy tym samym pokoleniem, które potulnie kiwa głową. Jesteśmy świadomi, zadaniowi, często zmęczeni, ale i asertywni. Chcemy rozmawiać po partnersku, a nie słuchać wykładów. Może właśnie dlatego online wydaje się dla wielu nauczycieli zbyt „niebezpieczny”.

Komfort rodziców? To wciąż nie argument

Nie oszukujmy się – dla większości z nas spotkanie online byłoby wybawieniem. Nie trzeba brać wolnego w pracy, szukać miejsca parkingowego, organizować opieki dla młodszych dzieci. Wystarczy włączyć kamerkę, posłuchać, zapytać i wrócić do obowiązków.

W dużych firmach czy korporacjach takie spotkania to norma. Tylko że szkoła – mimo laptopów, platform edukacyjnych i e-dzienników – wciąż rządzi się zasadami sprzed 30 lat. Jest w niej coś z rytuału, który trudno porzucić. Jakby w tym siedzeniu w ławkach i wysłuchiwaniu wychowawcy była jakaś ukryta wartość. Może chodzi o „poczucie wspólnoty”? Może o tradycję? A może po prostu o przyzwyczajenie?

„Nie wszyscy rodzice by się zalogowali”

To kolejny argument, który słyszę często. Że „nie wszyscy mają dostęp do Internetu”, że „nie wszyscy sobie poradzą z technologią”. Naprawdę? W 2025 roku? W świecie, w którym nawet babcie robią zakupy online, a dziadkowie mają grupy na Messengerze?

To nie kwestia kompetencji, tylko niechęci do zmian. A każda zmiana w szkole wymaga odwagi – bo dotyka schematów, które działają „od zawsze”. Nauczyciele, którzy spróbowali form online, często chwalą: „Było krócej, konkretniej, rodzice mieli więcej przestrzeni na pytania”. Ale wciąż są w mniejszości.

Kto naprawdę traci na braku zaufania?

Paradoks polega na tym, że w teorii szkoła ma uczyć współpracy i dialogu. W praktyce – dialogu często tam po prostu nie ma. Rodzice i nauczyciele stoją po dwóch stronach barykady, zamiast budować wspólny front. A przecież wszyscy gramy do tej samej bramki – dobra dziecka.

Tylko że trudno o prawdziwe partnerstwo, gdy jedna strona wciąż chce „utrzymać kontrolę”, a druga – po prostu być wysłuchana. Spotkania online mogłyby tę relację zmienić. Wyrównać. Dać rodzicom głos, a nauczycielom przestrzeń, by naprawdę usłyszeli, co myślą ich uczniowie i ich rodziny.

Może właśnie tego się boimy – że łatwiej będzie mówić o rzeczach trudnych. O tym, że dziecko nie daje rady, że jest przemęczone, że szkoła wymaga zbyt wiele. A w cztery oczy – czy raczej „cztery ekrany” – nie da się już tego zbyć półuśmiechem.

Może czas spróbować jeszcze raz?

Nie twierdzę, że wywiadówki online są idealne. Zdarzało się, że ktoś nie mógł się połączyć, że mikrofon nie działał, że kot zrzucił kubek z kawą. Ale mimo to – było spokojniej, krócej, konkretniej i z większym szacunkiem dla czasu wszystkich.

Może szkoła naprawdę potrzebuje mniej kontroli, a więcej zaufania? Może czas przestać udawać, że spotkania w dusznej klasie budują relacje, skoro wszyscy marzymy tylko o tym, by wrócić do domu?

Bo jeśli szkoła ma iść z duchem czasu, to nie wystarczy nowy dziennik elektroniczny. Trzeba też zmienić sposób, w jaki się ze sobą rozmawia. A wywiadówka – ta stara, szkolna instytucja – byłaby idealnym miejscem, by zacząć.

Zobacz także: Tak poniżają rodziców w szkole. Na zebraniu padło 1 pytanie i wszyscy od razu spiekli raka

Reklama
Reklama
Reklama