Wiadomość od nauczycielki przyszła o świcie. Tak 1 zdaniem przekreśliła przyszłość mojej córki
Otworzyłam wiadomość od matematyczki o 5:48 rano i poczułam, jakby przygniatał mnie jakiś ciężar. Nie dlatego, że napisała o ocenach. Nie dlatego, że dziecko ma trudność. Tylko przez to jedno raniące zdanie. Nagle zobaczyłam, że przed moją córką stawia się mur.

Moja córka nie jest leniwa. Nie jest też „z tych, co im wszystko jedno”. Ona się stara. Siedzi nad tymi ułamkami, nad zadaniami z treścią, nad tabliczką mnożenia, która w jej głowie plącze się jak sznurki od słuchawek. Widziałam łzy z bezsilności, widziałam zaciskanie zębów, widziałam, jak po dziesiątym razie mówi: „mamo, ja nie umiem”. I ja wtedy mówię, że umie, tylko potrzebuje więcej czasu. Bo dzieci potrzebują czasu. Potrzebują dorosłych, którzy w nie wierzą, nawet jeśli wynik pozostawia wiele do życzenia.
Nauczycielka przekreśliła dziecko jednym zdaniem
„Nie każdy musi być orłem z matematyki”. To zdanie nie było neutralne. Ono było jak pieczątka. Jak wyrok bez rozprawy. Jak ten mały krzyżyk postawiony gdzieś przy nazwisku, po którym już nie szuka się drogi, tylko macha ręką. „Nie każdy musi być orłem”. Słyszę w tym: „twoje dziecko na pewno nie będzie, nie ma co się łudzić”. A przecież szkoła nie jest od tego, żeby dzieciom tłumaczyć, kim nie są. Jest po to, żeby wyciągać je na powierzchnię, kiedy toną.
Nie chcę wierzyć, że tak wygląda podejście do ucznia w 2025 roku. Że nauczyciel ma prawo uznać, że już wie, na co dziecko stać. Jak można to wiedzieć, kiedy widzi się te dzieci w klasie przez kilkadziesiąt minut z przerwami na sprawdziany, kartkówki i gonitwę programu.
Moja córka ma problemy z matematyką, ale ma prawo do wsparcia
Tak, moja córka ma trudności. Wiem o tym. Rozmawiamy, ćwiczymy, szukamy sposobów. Chodzimy nawet na dodatkowe zajęcia, bo mi zależy. Jej też zależy. Tyle że w tym wszystkim najbardziej potrzebuje nauczyciela, który nie przewraca oczami, tylko mówi: „spróbujemy jeszcze raz, inaczej”. Nauczyciela, który widzi w dziecku człowieka, nie tabelkę.
Córka zobaczyła tę wiadomość i była bardzo smutna. Jakby ktoś pozbawił ją resztek wiary w siebie. Powiedziała mi wieczorem: „no widzisz, pani też mówi, że ja nie muszę tego umieć”. I ja nie wiem, jak mam tłumaczyć dziecku, że dorosły w szkole się myli, kiedy ono ufa temu dorosłemu bardziej niż mnie w sprawach nauki.

Szkoła powinna pomagać, a nie podcinać skrzydła
Nie chodzi mi o zemstę ani o awanturę. Chodzi mi o to, żeby ktoś wreszcie powiedział głośno, że takie zdania robią dzieciom krzywdę. Nawet jeśli są napisane „w dobrej wierze”, niby dla pocieszenia. Bo dziecko tego nie czyta jak dorosły. Dziecko słyszy: „nie dasz rady”. I zabiera to ze sobą na lata.
Ja nie oczekuję, że każda piątka będzie w zasięgu ręki. Nie oczekuję, że moja córka nagle pokocha matematykę. Oczekuję tylko tego, że nikt jej nie odbierze prawa do próbowania. Do szukania swojego sposobu. Do rozwoju. Do błędu, po którym przychodzi pomoc, a nie rezygnacja.
Jeśli nauczyciel po kilku miesiącach pracy z uczniem potrafi napisać takim tonem, to znaczy, że coś się w systemie rozjechało. I boję się, że nie tylko moja córka to odczuje. Ile dzieci codziennie słyszy podobne rzeczy. Ile wraca do domu z poczuciem, że są „gorsze”, „zbyt wolne”, „nie do uratowania”.
Moja córka ma jedenaście lat. Przed sobą całe życie. I ja nie pozwolę, żeby ktoś jednym zdaniem odebrał jej odwagę. Proszę, żeby szkoła wróciła do swojej roli. Do wiary w ucznia. Do mądrego wsparcia. Bo bez tego nawet najzdolniejsze dzieci zgasną. A te, które potrzebują więcej czasu, znikną nam po cichu, przekonane, że tak już musi być. A nie musi.
Karolina
Napisz do nas: redakcja@mamotoja.pl
Zobacz też: „Odrabiam za syna prace domowe”. Tak wychowujemy pokolenie dwie lewe ręce