W ostatnim czasie spędziłam kilka dni nad morzem, na plaży. Obok mnie codziennie rozkładały się dwie rodziny z małymi dziećmi (na oko: półtorarocznymi). Jedno dziecko cały czas płakało lub krzyczało, drugie było spokojne, choć bardzo ruchliwe. Początkowo myślałam: no cóż, dwoje różnych dzieci, inne charaktery. Później jednak zaczęłam przyglądać się im uważniej.

Reklama

Plażowa szarpanina

Pierwsza rodzina – ta od płaczliwego malca – codziennie miała ten sam rytuał. Rodzice rozkładali koc i parasol jakieś 15 metrów od wody (mimo, że bliżej też było miejsce). Następnie smarowali dziecko i siebie kremem z filtrem, nakładali dziecku czapeczkę (której kilka chwil wcześnie szukali nerwowo w torbie). Następnie z malcem kierowali się w stronę wody. Dzieciak z prędkością rakiety pędził w stronę morza. Moczył stopy, z piskiem uciekał przed małymi falami. Widać było, że taka zabawa sprawia mu frajdę. Rodzicom mniejszą. Zwykle po 10-15 minutach byli już śmiertelnie znudzeni i nakazywali malcowi powrót na koc. Oczywiście to budziło jego opór, który manifestował stanowczym "nie". Rodzice początkowo próbowali wymusić na dziecku wyjście z wody, mówiąc podniesionym głosem, by po bezskutecznych, coraz głośniejszych pertraktacjach, wziąć chłopca pod pachę i zanieść go na koc. Dzieciak oczywiście wył i próbował się wyrywać. Rodzice jednak na siłę wsadzali go do wózka, wciskając mu jakieś zabawki, chrupki i co tam mieli pod ręką. Cała ta sytuacja kosztowała ich mnóstwo nerwów, zaczynali więc pokrzykiwać na siebie, by wkrótce – po mniej więcej godzinnej szarpaninie – wrócić do swojej kwatery i tam obwiniać się wzajemnie za nieudane wakacje (byli moimi sąsiadami).

Warto przeczytać: "Mamooool, kup mi to!" 7 sposobów na to, by nie zbankrutować podczas wakacji z dzieckiem

Zmiana warty

Tymczasem druga rodzina działa trochę inaczej. Swoje plażowe obozowisko zakładali tuż przy morzu. Ich dziecko wbiegało do morza i wybiegało z niego po czujnym okiem rodziców, którzy siedzieli pod parasolem tuż obok. Oboje wymieniali się, jak ratownicy na plaży: gdy jedno patrzyło na malca, drugie opalało się lub czytało. Gdy chłopiec się zmęczył, sadzali go obok siebie, karmili. Gdy nabrał sił, dosmarowywali go kremem i znów puszczali do wody. Zwykle po dwóch godzinach takiej bieganiny malec zasypiał, a rodzice mieli czas dla siebie. Gdy malec budził się, rodzice zbierali się z plaży, by wspólnie zjeść w pobliskiej restauracji ciepły posiłek. Ich dziecko nie było ani ciche (co chwilę krzyczało głośno z radości), ani spokojne (prędkość, z jaką wbiegał do morza i wybiegał z niego mogłaby zaimponować sprinterom), ale za to szczęśliwe, tak jak jego rodzice.

Przepis na udane wakacje?

Dlaczego o tym piszę, bo czasem wydaje mi się, że zupełnie niepotrzebnie utrudniamy sobie życie. Pamiętam, że moje pierwsze wakacje z synem realizowałam według scenariusza pierwszej rodziny. Tak bardzo byłam przywiązana do codziennego rytuału karmienia, usypiania, mycia, że nie potrafiłam odpuścić ani sobie, ani bliskim. Nie wyobrażałam sobie, by moje dziecko nie zjadło zupki o 12.30 i by nie zasnęło o 13.00. Tymczasem mój syn miał wtedy zupełnie inne plany. Tak doskonale bawił się z tatą, że nie chciał spać o wyznaczonej porze. W tej codziennej batalii czasem wygrywał on, czasem ja, ale ogólnie przegrywaliśmy oboje. Na szczęście ktoś życzliwy w porę doradził mi, abym trochę wyluzowała. Posłuchałam go. Odtąd moje wakacje, co roku, należą do udanych (nawet wtedy, gdy pogoda nie dopisze).

Zobacz także
Reklama

Zobacz także: Wakacje z dzieckiem na wodą - co wziąć do zabawy?

Reklama
Reklama
Reklama