Cześć! Moje życie dla wielu z Was mogłoby się wydawać bajką. Pochodzę z dobrej rodziny, mam kochających rodziców, którzy od zawsze mnie wspierali i szanowali moje życiowe wybory. Właśnie dzięki nim skończyłam dobre studia, a od razu po studiach dostałam się na staż do dużej korporacji, gdzie pracuję do dziś. W pracy poznałam także mojego męża, Daniela.

Reklama

Jak w bajce

Pracowaliśmy w tej samej firmie, ale w innych działach. Poznaliśmy się w… windzie. Któregoś dnia on uśmiechnął się do mnie, ja odpowiedziałam tym samym. Z biegiem czasu sytuacja zaczęła się powtarzać, niby „przypadkiem”. „Przypadkiem” zaczął robić sobie kawę obok mojego biurka, „przypadkiem” ja coraz częściej zaczęłam zaglądać do działu IT (chociaż mój komputer działał bez zarzutu). Od uśmiechu do uśmiechu, od kawy do kawy, zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Od tamtej chwili jesteśmy w nieustannym dialogu, chociaż minęło już ponad pięć lat. Jak można się domyślić, jesteśmy małżeństwem. Większość naszego związku poświęciliśmy na rozwój zawodowy i podróże. Po czterech latach wspólnego życia, po zrobieniu listy za i przeciw zdecydowaliśmy się na dziecko,

Od początku naszego związku wiedzieliśmy, że chcemy mieć rodzinę, że to dla nas największa wartość. Przeanalizowaliśmy wszelkie aspekty – mieliśmy dobrą, stabilną, dobrze płatną pracę. Mogliśmy pozwolić sobie na dwa zagraniczne wyjazdy w roku. Kupiliśmy trzypokojowe mieszkanie (na kredyt, wiadomo). Oboje chcieliśmy mieć dziecko. Nic nas nie powstrzymywało.

Rodzina 2+1

Po stosunkowo krótkim czasie udało mi się zajść w ciążę. Nigdy nie zapomnę tego wybuchu euforii na wieść o tym, że zostaniemy rodzicami. Ciąża była zaplanowana, wyczekiwana i bardzo chciana. Oboje z mężem byliśmy bardzo zaangażowani w przygotowania do narodzin dziecka. Chcieliśmy być świadomymi rodzicami, więc nieustannie dokształcaliśmy się w tym temacie. Wiedzieliśmy, że może być ciężko. Że niewyspanie się w końcu da się we znaki. Że życie nigdy nie będzie już takie samo. Mimo to byliśmy dobrej myśli i nie mogliśmy doczekać się momentu, w którym to poznamy się z Leosiem, naszym synem.

W końcu nadszedł ten dzień. Poród był względnie szybki i na moje szczęście, pod znieczuleniem. Radość była nie do opisania. Przez pierwsze dwa tygodnie nie chciałam, by ktoś poza mną zajmował się Leonem. Chciałam mieć go na wyłączność, bo sądziłam, że tylko ja jestem w stanie dać mu to, czego potrzebuję. I właśnie tu popełniłam błąd.

Zobacz także

Po jakichś dwóch euforycznych tygodniach hormony nieco opadły. A właściwe nie nieco. Całkowicie. Na ich miejsce weszło niesamowite, niespotykane wcześniej zmęczenie i wyczerpanie organizmu. Jedyne, o czym marzyłam, to kilka godzin dla siebie. Bez noworodka przyssanego 24/7 do piersi. Tylko ja, wanna, a potem łóżko. Niestety, po dwóch tygodniach urlopu ojcowskiego Daniel musiał wrócić do pracy. Przez te dwa tygodnie ja zdążyłam uzależnić od siebie dziecko, i to dosłownie. Tak, wiem, noworodki potrzebują swojej mamy jak powietrza. Wiem to i rozumiem.

Problem jest w tym, że ja, zamiast dać tacie dziecko i sama odpocząć, nosiłam je bez przerwy. Wydawało mi się, że jak odłożę je do łóżeczka, to Leon będzie taki opuszczony, taki samiuteńki. W tamtym momencie wydawało mi się to okrutne, dlatego też cokolwiek bym nie robiła, nosiłam dziecko w chuście. I dopóki w niej było, wszystko było okej.

Nie dawałam rady

Schody zaczęły się, kiedy dziecko zaczęło odczuwalnie przybierać na wadze, a ja czułam coraz większe zmęczenie. Z odsieczą przybyła moja mama, która słysząc mój łamiący się, zmęczony głos, postanowiła przyjechać i zająć się wymarzonym wnukiem. I chociaż kochała go bardzo i robiła wszystko, by Leoś poczuł się z nią komfortowo, gdy brała go na ręce, zaczynał płakać. Wyć. Drzeć się wniebogłosy. Podobnie było wtedy, kiedy to tata brał go na ręce. I druga babcia. I moja przyjaciółka. I dziadek.

Ktokolwiek inny nie próbował się nim zająć, zawsze kończyło się to tak samo – płaczem. Okrutnym płaczem. Co gorsza, sytuacja miała się tak samo, kiedy to ja próbowałam odłożyć Leosia do łóżeczka, jak już usnął. Kończyło się tak samo – wyciem. W mojej głowie urosło to już do rangi zwierzęcego ryku, którego nie mogłam wytrzymać. Muszę przyznać, że miałam już naprawdę źle myśli – że albo zrobię coś sobie, albo dziecku. Wiedziałam, że tak będzie, jednak teoria a praktyka to dwie różne rzeczy. Wiedziałam też, że muszę zadbać o siebie, bo inaczej mogłoby to się skończyć tragedią.

Happy end

Postanowiłam wyjść. Wyjść do fryzjera. Po prostu, po dwóch miesiącach bycia mamą 24/7, tak naprawdę bez pomocy, potrzebowałam znowu poczuć się człowiekiem. Nakarmiłam Leosia, ucałowałam i zostawiam go z tatą. Gdy wychodziłam, słyszałam jak płacze – myślałam, że serce mi pęknie. Wiecie, jak to jest. Macie świadomość, że dziecko jest pod najlepszą możliwą opieką, ale i tak wygrywa instynkt. Tym razem postanowiłam go nieco zagłuszyć. I poszłam do fryzjera. I na kawę. Nie było mnie jakieś dwie godziny. Na początku miałam wyrzuty sumienia, że jestem beznadziejną matką, że zostawiłam dziecko samo, kiedy mnie potrzebowało. Miałam ochotę zadzwonić od razu po wyjściu, ale wiedziałam, że to nie jest dobry pomysł.

Kiedy wróciłam, Leoś spał. I to nie z wycieńczenia. Daniel powiedział, że po moim wyjściu Leon faktycznie płakał, ale nie trwało to jakoś długo. W tym czasie Daniel próbował opowiedzieć naszemu synowi o otaczającym go świecie – czyli chodził po domu i pokazywał mu różne rzeczy. Leonowi całkiem się to spodobało. Nie płakał. Nic się nie stało. Ja odpoczęłam. Syn spędził czas z tatą.

Postawmy się na pierwszym miejscu

Od tamtej pory minęło kilka miesięcy. Wychodzę dwa razy w tygodniu. Albo z przyjaciółką, albo na jogę, którą praktykowałam jeszcze przed ciążą. Znowu czuję się człowiekiem. I dobrą matką. Bo dobra matka dba o to, aby i ona czuła się dobrze. Odkąd jestem spokojniejsza i bardziej wypoczęta, Leon też stał się jakby spokojniejszy. Pamiętajcie, mamy – macie prawo do odpoczynku. Kiedy leci się samolotem z dzieckiem, wytyczne mówią, że w przypadku awaryjnego lądowania maskę najpierw zakłada się sobie, potem dopiero dziecku, bo aby pomóc swojemu maluszkowi, najpierw musisz zadbać o siebie. I tego się trzymajcie.

Weronika

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama