Lato to bardzo przyjemna pora roku. Nawet matki to przyznają. Nie żeby jakoś szczególnie doceniały kwiaty, miękki wiatr albo zachody słońca nad Wisłą, ale już takie walory pogody, jak to, że dzie

Reklama

cku wystarczy tylko jedna warstwa ubrań zamiast siedmiu i że spodenki letnie są tańsze od zimowych – owszem, tak.

No więc jest lato, wszyscy pojechali na urlopy, a my z koleżanką siedzimy w pracowniczej stołówce. Jest tak cicho, że słychać każde skrobnięcie łyżki. Apetyt jakoś nam nie dopisuje. Obie prawie zanurzyłyśmy nosy w zimnej zupie i wspominamy. Nie, nie wakacje, bo jeszcze nawet nie zdążyłyśmy wyjechać z miasta. Wspominamy wszystkie śmieszne rzeczy, które ostatnio zrobiły nasze dzieci – a to, że Jasio próbował się przejechać na jamniku sąsiadów, a że Wioletka wrzuciła garść jagód do świeżego prania, a Michaś nie wyjął kanapki ze szkolnego tornistra i wszystko spleśniało. No, bardzo śmieszne – zwłaszcza nam było wesoło, kiedy to wszystko się działo i próbowałyśmy dopierać jagodowe plamy z letnich sukienek.

Teraz nic nie dopieramy i jest nam z tego powodu smutno. Bo my jesteśmy Matki Polki. Matki zatroskane, że dzieci pojechały do dziadków i być może tęsknią za domem albo – co gorsza – świetnie się bawią bez nas. W teorii też mogłybyśmy się tak bawić, bez nich. W końcu tyle miesięcy na to czekałyśmy, ale chyba nam się to czekanie nazbyt przeciągnęło, bo już nie wiemy co i jak.

Człowiek bezdzietny nie ma takich dylematów, po prostu wychodzi z pracy i idzie sobie zagrać w siatkówkę albo wypić piwo z kumplem. Ale nie my. Matka-Polka–Chwilowo-Bezdzietna jest jak w letargu, czas jej się rozmywa. Za dużo go jest po prostu. Przecież dotąd po pracy biegłyśmy na złamanie karku zmienić opiekunkę, odebrać dziatwę z przedszkola, ze szkoły, potem na judo, na angielski, na plac zabaw. Szybko: zakupy, kolacja, kąpiel, książeczki, zamówić pieluchy przez internet, spakować plecak na jutro, paść jak ścięta kłoda. A teraz nic. Dzieci na wakacjach, nie wiadomo, co robić.

Zobacz także

My się z koleżanką – Matką Polką dobrze rozumiemy. My już odwykłyśmy od ludzkich odruchów, znamy tylko matczyne. No więc siedzimy we dwie i myślimy, co by tu. I nagle pojawia się znakomity pomysł, żeby pojechać do dzieci, trochę je odwiedzić. Tylko na chwilkę, zerknąć choć przez dziurkę od klucza, czy dobrze się mają, przytulić odrobinę, powdychać zapach małych plecków. To chyba nie zaszkodzi? Zgadzamy się, że to bardzo dobry pomysł. Postanowione, w piątek jedziemy! Apetyt od razu nam wraca.

W piątek jedziemy do dzieci

Po pracy szybciutko wsiadam w pociąg, podróż dłuży się niemiłosiernie, jeszcze 100 tys. kilometrów do miasta B. Piszę do koleżanki dojechałaś?. Wciąż nie dojechała, ale wzajemnie zapewniamy się, jak bardzo nam się spieszy do naszych dzieci. Mam książkę, ale poczytać nie mogę, bo co chwila sprawdzam, czy na pewno wzięłam ze sobą bardzo kosztowne upominki dla syna i córki. No przecież wzięłam, zajmują tyle miejsca w torbie, że nie starczyło mi już na tusz do rzęs. Tusz jedzie w kieszeni kurtki, ale to nic nie szkodzi, bo zaraz zobaczę moich milusińskich. Czego się nie robi dla dzieci, prawda?

Czego się nie robi dla dzieci

Jak się okazuje, spokojnie można nie robić wielu rzeczy, ale o tym zaraz. Najpierw muszę wejść do domu dziadków. Dzwonię, otwiera syn i z miejsca informuje mnie, że jego siostra rano zrobiła śmierdzącą kupę i że on sobie tego nie życzy, a poza tym czy mu coś przywiozłam? No pewnie, że przywiozłam, daj całusa synku! Daje takiego na szybko i zaraz domaga się prezentu. Nie tak to sobie wyobrażałam.

Może z córką pójdzie lepiej. Znajduję ją w piaskownicy – jak zawsze półgołą. Córka jest młodsza, więc bardzo cieszy się na mój widok i z tej radości wsypuje mi 2 garści piachu za sukienkę. Nic nie szkodzi, i tak jest już podniszczona ze względu na plamy z jagód. Próbuję postawić dziecko na ziemi, ale się nie daje, więc krążę po ogrodzie z córką na rękach, podskakując to na jednej to na drugiej nodze w nadziei, że część piasku wyleci sama.

Mamo, podskocz jeszcze raz tak śmiesznie – syn nagle wyłania się zza krzaka, a w ręku dzierży iPada, którego musiał zwędzić dziadkowi – bo ja cię filmuję.

Tak być nie może! Jedno dziecko stawiam na trawie, drugiemu zabieram iPada, na co oboje wybuchają płaczem. Żeby rozwiązać sytuację, wyjmuję z torby drugi prezent i daję córce. Plan odwrócenia ich uwagi powiódł się połowicznie, bo córka faktycznie zajęła się nową zabawką, ale syn dalej płacze i też domaga się prezentu.

Ale jak to? Przecież ty już swój dostałeś – dziwię się, tak jakbym dopiero teraz zetknęła się z dziecięcą logiką. No tak, pamięć złotej rybki...

Pośród tych lamentów i piachu po raz pierwszy pojawia się myśl, że może lepiej było zostać w domu i się nie denerwować. Na razie nie wypowiadam jej głośno, bo przecież dopiero przyjechałam, przecież jeszcze będzie cudownie. Niestety, dzieci mają inne plany i sprowadzają się one do tego, żeby nie dać mi spokoju ani przez sekundę.

W sobotę leje, więc głównie próbuję ubrać córkę i nie dać się sfilmować znudzonemu synowi, a w niedzielę na odwrót: próbuję nie dać się sfilmować synowi i ubrać córkę. Ganiamy się tak po całym domu, a dziadkowie patrzą na to zniesmaczeni. Kiedy wykończona siadam do obiadu, babcia stanowczo oświadcza, że tak dalej być nie może, że świetnie sobie radzili beze mnie i że mam wsiąść do najbliższego pociągu i wracać do siebie. Jest mi trochę przykro, ale zaraz dzwoni moja koleżanka. Brzmi jakoś dziwnie, ledwo dyszy, ale pyta, czy w poniedziałek pójdziemy na siatkówkę i piwo. Pójdziemy. I ani słowa o dzieciach.

Na wypadek, gdybyście też zapomniały, co i jak:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama