


Byłbyś w stanie sobie wyobrazić, że nie masz dzieci? – Nie! Ale to dla mnie nic nowego. Przypomniałem sobie ostatnio, że gdy w czasach licealnych biskup pytał mnie, czy chcę pójść do seminarium, odpowiedziałem, że wolę, tak jak moi rodzice, mieć dzieci. Nie wiedziałem wtedy tylko, kiedy to miałoby się stać. No ale los uśmiechnął się do mnie podwójnie: zostałem ojcem w młodym wieku i po raz kolejny całkiem niedawno, bo parę lat temu. Widzisz różnicę pomiędzy tymi ojcostwami? – Tak i to wielką. Młodemu człowiekowi wydaje się, że każdy dzień trzeba wypełniać po brzegi, zasuwać, wymyślać, bo jeśli tego nie zrobi, to na pewno coś straci. Moja starsza córka, Anastazja, przeżyła ze mną dzieciństwo dość ekstremalnie. Tym bardziej, że było to na przełomie lat 80 i 90, czyli w czasie, który był tylko zarabianiem na przeżycie. Broń Boże na życie. Jakie życie? Tym bardziej, że byłeś wtedy samotnym ojcem? – Nastka była ciągle ze mną, a ja przeżywałem taki szok, że nie jadłem i prawie nie spałem, bo jedno mrugnięcie córeczki stawiało mnie od razu na równe nogi. I wszystko musiało chodzić jak w zegarku. W szwajcarskim zegarku. Córka była ze mną w teatrze, na próbach, w bufecie, garderobie, ciągle gdzieś pod pachą. Chodziliśmy na spacery, czytałem jej książki, usiłowałem gotować. Pamiętam prane w kółko, gotowane, suszone i prasowane pieluchy tetrowe. I jedyną paczkę jednorazowych, które mój brat Radek przywiózł z Wiednia dla dziecka o wadze 10 kg. A Anastazja dopiero co się urodziła. No, ale kto by to wtedy rozważał. Założyłem. Weszła cała, aż po szyję (śmiech). Skoro mówisz o młodszym od ciebie o 7 lat Radku – czy jego pojawienie się na świecie było dla ciebie próbką ojcostwa? – No jasne. Od 7. roku życia nie rozstawałem się z wózkiem, w którym leżał, a potem siedział mój braciszek. Bywał ze...

Kiedy twój ośmioletni już teraz synek, Leo, zaczął uczestniczyć w przyrządzaniu posiłków? – Właściwie bardzo wcześnie, odkąd nauczył się siedzieć. Sadzaliśmy go na kuchennym blacie, aby mógł się przyglądać, obserwować, dotykać, wąchać i próbować tego, co z Agnieszką w kuchni przyrządzamy. Wszystkie zmysły poszły więc od razu w ruch. Pamiętam moment, kiedy dałem mu spróbować najpierw wyfiletowaną słodką pomarańczę – natychmiast uśmiechnął się od ucha do ucha, a potem grejpfruta – po którym pojawił się na jego twarzy grymas... To były jego pionierskie kulinarne cienie i blaski. Pamiętasz, co mu wtedy gotowałeś? – Jeśli pytasz o pierwsze dania, które przygotowałem specjalnie dla niego, to najpierw pojawiło się domowe puree ze słodkich ziemniaków i zupka brokułowa . Bardzo mu to smakowało i tak jest do dziś, choć teraz urozmaicamy już takie potrawy wieloma przyprawami. Wczoraj na przykład robiliśmy zupę brokułową ze szpeclami, ale pojawiła się w niej trawa cytrynowa i galanga. Leo często z wami gotuje? – Raz w tygodniu mamy rytuał wspólnego przyrządzania domowego posiłku , a ja z przyjemnością obserwuję jak on się w to fajnie wkręca, nawet jeśli czeka go obieranie dziesięciu z rzędu marchewek. Widzę w nim tę samą ciekawość, którą miałem jako dziecko – taki szczery zachwyt nad kuchenną chemią i alchemią, nad tym, że włożona do piekarnika zapiekanka po pół godzinie zmienia konsystencję, nad tym, że ciasto rośnie i staje się chlebem. W tym jesteśmy z Leo do siebie bardzo podobni. A kto pod względem kulinarnym wywarł na tobie największy wpływ, gdy byłeś dzieckiem? – Moja babcia z Lille, z którą spędzałem w kuchni mnóstwo czasu. Robiła najlepsze na świecie ratatouille , przeróżne makarony, pieczeń Orloff. Pamiętam też pierwszy w życiu smak uzbieranych z tatą w lesie...

Dr n. med. Tomasz Srebnicki, psycholog, psychoterapeuta z Kliniki Psychiatrii Wieku Rozwojowego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego i Centrum CBT w Warszawie. Zajmuje się terapią dzieci, młodzieży i dorosłych. Dobry ojciec – kto to taki? – To po prostu dobry rodzic . Ktoś, kto robi to samo co mama? – Raczej ktoś, kto robi to samo, co każdy dobry rodzic bez względu na płeć. Charakteryzując go krótko – dobry ojciec jest zaangażowany, odpowiedzialny, dostępny, chroniący. Czy każdy mężczyzna, który ma dzieci, może taki być? – Jeśli spytalibyśmy wszystkich tatusiów, czy chcieliby być dobrymi ojcami , zdecydowana większość odpowie bez wahania, że tak. Niestety niewielu z nich chce dowiadywać się, w jaki sposób bawić się z dzieckiem , jak radzić sobie z jego problemami i emocjami – mężczyźni nie byli tego uczeni przez wieki. Ojciec dzisiejszego młodego taty trzydzieści lat temu też najczęściej tylko pracował, był bytem zapewniającym stabilność i bezpieczeństwo całej rodzinie, ale niezbyt dostępnym dla dziecka. Ale dziś panowie blogują o ojcostwie, bez poczucia wstydu wożą niemowlaki w wózku, przewijają je, kąpią, usypiają. Chyba dojrzeli do roli ojca... – Powiedziałbym raczej, że rola taty bardzo się zmieniła. Na początku ojciec miał tylko przekazywać wartości, np. to co było napisane w Biblii, jak Mojżesz. Potem mieliśmy ojców, którzy mieli za zadanie tylko i wyłącznie uczyć dzieci, szczególnie synów, zdobywania dóbr. A dojrzewanie, o którym pani mówi, jest wynikiem zmian, które nastąpiły dopiero w drugiej połowie XX w. Wtedy zaczęto postrzegać ojca jako przekaziciela roli związanej z płcią. Mężczyźni walczyli w tym czasie, aby postrzegano ich jako bardzo męskich. A im bardziej byli męscy, tym mniej męscy stawali się ich synowie. Dopiero około 30–40 lat temu pojawił się nurt ojców...